Leahy nie wytrzymał. Gwałtownie zerwał się z miejsca i rzucił na Czachę. Ale nie zdołał go nawet dosięgnąć. Szturmowcy natychmiast chwycili Ezrę i go unieruchomili. Chłopak próbował się szarpać, ale to nic nie dało. Ich było sześciu, on jeden. Wiedział, że nikt nie przyjdzie mu z pomocą.
− Zobaczcie, jaki chojrak! – szydził Czacha. – Z jaką zawziętością broni honoru tej kurewki.
− Nie mów tak o niej – warknął Leahy.
− Bo co? Pobijesz nas?
Znowu rozbrzmiał rechot szturmowców.
− A to co? – zdumiał się Czacha.
Zauważył nabój zawieszony na szyi Ezry. W trakcie szarpaniny wisiorek wymknął się spod bluzy mundurowej.
− Piękna rzecz – ocenił, muskając palcami artefakt. – Musi być wiele warta.
− Łapy precz – warknął chłopak.
Kapral Zao uśmiechnął się tylko.
− To będzie nasza zapłata – oznajmił, zrywając łańcuszek.
− Nie! – ryknął Ezra, próbując wyswobodzić się z żelaznego uścisku szturmowców.
Dostał pięścią pod żebra. Zgiął się wpół, czując ból, poniżenie i bezsilną wściekłość. Do oczu napłynęły mu łzy. Właśnie stracił najcenniejszą rzecz, jaką w życiu posiadał. To nie była tylko pamiątka od matki, ale również symbol przeszłości, więź łącząca go z kolebką ludzkości.
− Daj mi to!
Głos był stanowczy i niedopuszczający sprzeciwu. Należał do mężczyzny zaledwie po czterdziestce, ale o zmęczonej twarzy, którą szpeciła podłużna blizna, biegnąca od czoła aż do brody. Na lewym oku nosił skórzaną opaskę.
Czacha zarechotał, ale tym razem w jego śmiechu nie było wcześniejszej pewności siebie. Wiedział, z kim ma do czynienia. Nazywano go Odynem, prawdopodobnie właśnie ze względu na opaskę na oku. Nikt nie znał jego prawdziwego imienia i nazwiska. Nikt nie wiedział, skąd się wziął. Nikt nie znał jego historii. Nosił mundur szeregowego zwiadowcy, ale nawet starsi rangą oficerowie zwracali się do niego z szacunkiem. Należał do Plutonu 1, którym tak naprawdę dowodził.
− Daj mi to – powtórzył Odyn, wyciągając dłoń.
− Nic z tego – warknął buńczucznie szturmowiec. – I co mi zrobisz?
− Synku – wycedził wolno mężczyzna – uwierz mi, że nie chcesz tego wiedzieć.
− Jestem starszy stopniem – rzekł Czacha, postępując krok do przodu.
W zdrowym oku Odyna zabłysło coś, co przeszyło wszystkich dreszczem. Zimna, bezlitosna otchłań bez dna. Kapral Ghazan Zao zrozumiał, że ten człowiek zdolny jest do wszystkiego, do każdego rodzaju szaleństwa i okrucieństwa. Czacha zbladł, ale zachował rezon. Prychnął gniewnie i oddał wisiorek.
− Idziemy – rzucił do szturmowców. Puścili Ezrę i ruszyli do wyjścia.
Leahy całą uwagę skupił na Odynie. Mężczyzna z sentymentem spoglądał na nabój.
− To cenna rzecz – rzekł.
Chłopak kiwnął głową. Był przekonany, że Odyn zatrzyma pamiątkę dla siebie, więc zdziwił się, gdy ten mu ją oddał.
− Następnym razem pilnuj tego lepiej.
SYSTEM EPSILON ERIDANI
TOGARIAŃSKI PROM PASAŻERSKI
Togarianie nie znali się na sztuce wojennej, ale za to budowali wspaniałe promy pasażerskie. Aerodynamiczny kształt, pozwalający na łatwe manewrowanie w atmosferze, metalicznie lśniący kadłub wykonany ze specjalnego stopu pokrytego ceramiczną warstwą chroniącą przed przegrzaniem i silniki o dużej mocy składały się na prom, którym Nathaniel Kashtaritu wracał na „Hajmdala”.
Admirał podróżował sam w obszernym przedziale pasażerskim. Prom wraz z dwoma pilotami został mu oddany do wyłącznej dyspozycji. Rozparty wygodnie na olbrzymim siedzisku przystosowanym do rozmiarów Togarian spoglądał przez iluminator na czarną toń kosmosu.
W okolicach Hquatch i planet zewnętrznych Epsilon Eridani roiło się od frachtowców, dowozowców, statków pasażerskich i stacji tranzytowych. Bliżej centrum układu panował spokój. Togarianie nie zapuszczali się w te rejony. A już w ogóle nie interesowali się globami za wewnętrznym pasem asteroid. Dlatego Kashtaritu uznał, że to najlepsze miejsce na manewry.
Admirał wrócił myślami do zakończonej niedawno rozmowy z archontem.
Mogli oczywiście podregulować sensory „Hajmdala”, jak obiecał admirał, rozmieścić sondy na krańcach systemu, zaminować newralgiczne sektory Epsilon Eridani i wyposażyć myśliwce patrolowe w lidary. Kashtaritu miał jednak świadomość, że to na niewiele się zda i nie powstrzyma floty inwazyjnej.
Nawet jeśli uda się w miarę szybko wykryć ugrupowanie wroga i związać walką jednostki liniowe, to w tym czasie reszta okrętów nieprzyjaciela przeprowadzi niszczycielski rajd. Jeden drednot ich nie powstrzyma. Planety i księżyce Epsilon Eridani padną łatwym łupem.
Admirał żałował, że nie ma do dyspozycji mniejszych i szybszych jednostek, które mogłyby patrolować układ gwiezdny. Dwóch piratów i jeden przemytnik zgłosili gotowość służenia Federacji i oddania swoich fregat do dyspozycji terrańskich sił zbrojnych, ale żaden z nich nie dotarł do Epsilon Eridani. Prawdopodobnie zmienili zdanie. Szkoda. Kashtaritu najbardziej liczył na Ragheba i jego „Zulfikara”, lecz nie miał żadnych wieści od byłego pirata.
Dowódca „Hajmdala” po raz kolejny przeklął w duchu brak zmysłu militarnego Togarian. Gdyby tylko znali się na sztuce wojennej, wszystko byłoby prostsze. Lecz wówczas sami potrafiliby się obronić. Nie powstałaby Federacja Terrańska i nadzieje o zjednoczeniu całej rasy ludzkiej nadal pozostawałyby jedynie w sferze marzeń. Lecz nic jeszcze nie było przesądzone, bo jeśli archont zwątpi w skuteczność bojową „Hajmdala”, ludziom znów pozostaną tylko mrzonki.
Admirał zastanawiał się, czy nie poprosić pilotów o skierowanie się na Aquaris. Na wodnej planecie, położonej między dwoma pasami asteroid, panowały doskonałe warunki do życia i właśnie tam, na niewielkiej wyspie pośrodku rozległego oceanu, znajdowała się siedziba pierwszego prezydenta Federacji Terrańskiej. Został nim Emmanuel Kopp, wyłoniony w wyborach powszechnych, w których swój głos mogli oddać wszyscy ludzie. W praktyce zagłosowali jedynie ci, którzy przybyli do Epsilon Eridani. Niecałe dwa tysiące osób, z czego połowę stanowiła załoga „Hajmdala”.
Kashtaritu nie przepadał za politykami. Uważał ich za darmozjadów, którzy gładkimi słówkami i obietnicami potrafią zdobyć sobie pozycję społeczną. Interesowała ich tylko władza, zaszczyty i życie w luksusie. Przynajmniej jeśli chodzi o ludzi. Nemalahowie nie znali pojęcia osobistych korzyści i ambicji. Istoty przypominające dwunożne przerośnięte mrówki żyły i umierały dla Kopca. Dobro kolektywu było najważniejsze.
Admirał z jednej strony żałował, że ludzi nie cechuje tak wielkie oddanie społeczeństwu, z drugiej zaś zdawał sobie sprawę, że człowiek pozbawiony swojej indywidualności nie byłby tym, kim jest.
Wrócił myślami do prezydenta Federacji Terrańskiej. Emmanuel Kopp wydawał się inny od znanych mu polityków. Chciwi, nieudolni i pozbawieni charyzmy, niewiele zrobili dla ludzkości rozsianej po całej Galaktyce. Chełpili się wpływami wśród władców obcych imperiów, obiecywali wiele, zbierali fundusze, żeby potem z nimi zniknąć.
Natomiast