Od tamtej pory mogliśmy już tylko czekać. Manolo uprzedził mnie, że w każdej chwili może się zjawić w szpitalu ktoś, kto będzie mnie szukać, i że ten ktoś prawdopodobnie przyjdzie do mojego domu, by jeszcze tego samego dnia zabrać go z Madrytu. Ale nie przypuszczam, by doszło do tego zbyt szybko, dodał. Szacował, że zorganizowanie wszystkiego zajmie tydzień, a najmniej pięć dni. Rzeczywiście, po takim właśnie czasie zjawił się w szpitalu mężczyzna w cywilu, zapytał o mnie i powiedział, że poznał Meg w Genewie. Gdy tylko podał hasło, zdjąłem fartuch i zaprowadziłem go do domu. Manolo zamienił z nim kilka słów i wrócił na moment do swojego pokoju, a chwilę później przytulił Amparo i pożegnał się ze mną.
– Pamiętaj, że jesteś mi winien rewanż. Jest dwa do jednego, ale jeszcze się odegram, bo teraz moja kolej zagrać czarnymi.
– Pewnie – odparłem – pamiętam. Uważaj na siebie.
– Wy tym bardziej. Zwłaszcza ty, Amparo.
Nie zrozumiałem jego uwagi, ale kiedy znów na nią spojrzałem, raz jeszcze dostrzegłem zaskakujący wilgotny blask w jej oczach.
– Bądź ostrożny, Felipe… Czy jak tam się nazywasz.
Skinął głową i bez słowa szybko zbiegł po schodach. Patrzyliśmy za nim z Amparo w milczeniu.
– I jeszcze próbowałeś mi wmówić, że to nie szpieg… – Pierwsza przerwała milczenie. – Siedział tu w zamknięciu przez ponad dwa miesiące, że niby dochodzi do siebie, że nie powinien jeszcze opuszczać domu, że to, że tamto, a tu nagle… Zjawia się jakiś typek, a on po prostu sobie idzie, nie biorąc nic ze sobą, nawet ubrania, które mu kupiliśmy, gdy zaczął wstawać z łóżka. Myślisz, że jestem idiotką? To szpieg, wiedziałam od samego początku.
– Uważasz się za bardzo sprytną, co? – mruknąłem. – No to przygotuj się, bo wreszcie zostaliśmy sami.
Spojrzała na mnie zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Zaczerwieniła się, lecz moje słowa jej nie podnieciły, wręcz przeciwnie. Wyglądała na zmartwioną, niemal zawstydzoną, a ja nie rozumiałem dlaczego, póki nie położyła sobie ręki na brzuchu, by pogładzić go powolnym okrężnym ruchem.
– No cóż… – W końcu pojąłem, dlaczego tyle ostatnio płakała. – Sami, tak naprawdę sami, nie będziemy już zbyt długo, wiesz?
BILBAO, 4 MARCA 1938
Kiedy zdjął otrzymany od matki szkaplerz, Adrián Gallardo Ortega poczuł się nagi.
– W twoich pięściach znajduje się honor Armii Narodowej40.
– Nie zapominaj o tym.
– Do boju, mistrzu!
W czasie gdy Ochoa odprowadzał wyższych rangą oficerów, którzy koniecznie chcieli się z nim przywitać, do zarezerwowanych dla nich miejsc w pierwszym rzędzie, Adrián wyciągnął szkaplerz ze spodenek. Najchętniej nie rozstawałby się z nim podczas walki, ale jego kapitan zobaczył błękitną wstążkę wystającą mu zza paska i zrobił straszną awanturę. Co ty sobie wyobrażasz? Chciałeś się bić z Najświętszym Sercem Jezusa zawieszonym na jajach? Do cholery, nie wkurwiaj mnie, Gallardo! Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była kłótnia z protektorem, dlatego gdy tylko znalazł się sam w szatni, którą sztab główny naprędce dla niego zaaranżował w składzie rudy żelaza, ucałował wielokrotnie szkaplerz, starannie złożył wstążkę i wsunął go pomiędzy kurtkę i spodnie munduru. Umierał ze strachu. Zupełnie nie rozumiał, co tu robi na pół nagi, z zabandażowanymi pięściami, których za chwilę miał użyć przeciwko jakiemuś falangiście, którego w ogóle nie znał, na barce zakotwiczonej w porcie w Bilbao, przed tłumem publiczności skandującej jego imię. Nie rozumiał tego, a przecież nikt nie zmuszał go, by brał udział w tej walce. Znajdował się na swoim miejscu, ponieważ, zwyczajnie, nie mógłby być w żadnym innym.
Dziewiętnastego lipca 1936 roku Adrián Gallardo Ortega jako drugi chłopak w miasteczku zgłosił się do wojska. Kiedy dotarł do punktu poborowego na placu, jeszcze nie rozstawili do końca składanego stolika, który pełnił funkcję biura komisji poborowej w La Puebla de Arganzón, ale ten drań Misitas, wnuczek kościelnego, i tak go ubiegł. Na szczęście don Carlos Garrote nigdy się o tym nie dowiedział. Jego wnuk Adrián wychowywał się w cieniu drzewa genealogicznego legendarnego rodu Garrotów. Co rano dziadek witał go podniosłymi słowami, co wieczór w podobnym duchu utulał do snu: nazywasz się Garrote, synu, nigdy o tym nie zapominaj. Chłopak nie zapomniał, ale zarazem poznał gorzki smak rozczarowania, gdy nauczyciel pokazał mu, jak korzystać z encyklopedii. W wieku dziewięciu lat mały Garrote odkrył po raz pierwszy, co dosłownie znaczy jego nazwisko: gruby i mocny drąg używany jako laska; metoda egzekucji skazańców; opaska uciskowa tamująca krwawienie; sadzonka drzewa oliwnego… Były jeszcze inne definicje, przykłady, a nawet rysunki, ale ani słowem nie wspominano o znamienitej dynastii wojowników z La Puebla de Arganzón, jego przodkach ze strony matki, okrytych sławą najpierw w walkach przeciwko Francuzom, następnie pod rozkazami Ferdynanda VII i przeciw niemu, wreszcie na rzecz don Carlosa w trzech różnych wojnach, zawsze w obronie Boga, ojczyzny i monarchii absolutnej. Przestudiowawszy szkolną encyklopedię, Adrián odkrył, że choć ich hasła brzmiały pięknie, karliści przegrali wszystkie te wojny. O tym don Carlos Garrote nigdy mu nie wspomniał. Najmłodszy pęd rodzinnego drzewa nie odważył się zresztą wyznać, że o tym wie, i przebolał tamtą dawną klęskę, a nawet wreszcie udało mu się ją pogodzić z dumą wibrującą w słowach dziadka, ilekroć wymawiał nazwisko Garrote tonem stanowczym, uroczystym, jak podczas przysięgi. Ostatecznie, choćby autorzy encyklopedii o tym nie wiedzieli, rodzina Garrotów była bardzo popularna w La Puebla de Arganzón. Do tego stopnia, że kiedy proklamowano Republikę, dzieci czerwonych we wsi zaczęły dodawać do czcigodnego nazwiska jego przodków, którzy rozsławili je w całej gminie, modny ozdobnik.
– Garrote, faszysta!
Po raz pierwszy Adrián usłyszał go w wieku czternastu lat. Nigdy nie bawił się z tymi dziećmi, prawie ich nie znał; kiedy wrócił do domu, zapytał dziadka, co oznacza przydomek, którym właśnie go obdarzono.
– To znaczy – odparł don Carlos bardzo powoli – że te dzieciaki to psi pomiot.
– Ojcze, proszę, nie opowiadaj mu takich rzeczy!
María, matka Adriána, była młodszą, ulubioną córką don Carlosa, jednak nie odziedziczyła po nim ani krztyny bojowego ducha opromieniającego ich dumne nazwisko i zawsze obawiała się konsekwencji, jakie mogą na nich ściągnąć opowieści, którymi dziadek rozpalał krew w żyłach wnuka. Jej mąż pochodził z rodziny nowobogackich, bez żadnej historii, i był dumny, że dzięki swoim dochodom z dzierżawy ziem utrzymuje rodowe herby żony, dlatego stanął po stronie teścia.
– Pozwól mu. – Pokiwał głową sam do siebie. – Chłopak jest już wystarczająco duży, by poznać prawdę.
– Teodoro, na Boga!
– Ani na Boga, ani na Najświętszą Panienkę. Psi pomiot to dla nich właściwe słowo.
Tak oto dziewiętnastego lipca 1936 roku najmłodszy