Co więcej, Internet jest przede wszystkim medium emocjonalnym, a to nie dociera do wielu speców od technologii. Prędkość i emocje są, rzecz jasna, powiązane ze sobą – jedno i drugie służy naszym ograniczonym mózgom do radzenia sobie z nadmiarem informacji i stanem totalnej łączności. To oczywiście prawda, że obywatel potrzebuje informacji, żeby kształtować opinie i wydawać osądy, i że bardziej demokratyczna postać mediów ma niejedną zaletę. Oczekuje się jednak, że nowoczesny obywatel przepuści przez sito oszalałą kaskadę rywalizujących faktów, sieci, próśb o dodanie do znajomych, twierdzeń, blogów, danych, propagandy, dezinformacji, dziennikarstwa śledczego, rozmaitych tabel, komentarzy i doniesień. Taki stan wywołuje stres i zagubienie, więc aby połapać się w zgiełku, korzystamy z uproszczonych reguł wnioskowania. Wykazano przekonująco, że polegamy na „efekcie potwierdzenia”, to znaczy czytamy rzeczy, z którymi już się zgadzamy, otaczamy się ludźmi podobnie myślącymi i unikamy informacji sprzecznych z naszym światopoglądem. W dodatku badania raz po raz potwierdzają, że treści o charakterze emocjonalnym mają większe szanse znaleźć odzew w sieci – udostępnienia, retłity i tym podobne – niż poważne, wyważone komentarze i artykuły. Na przykład w ostatnich miesiącach kampanii prezydenckiej w USA w 2016 roku na Facebooku częściej udostępniano fake newsy o wyborach – zawsze bałamutne, emocjonalne, wściekłe, bulwersujące i niesłuszne – niż trzeźwiejsze od nich analizy z „New York Timesa” czy „Washington Post”36.
To nie Internet stworzył ten problem. Zawsze mieliśmy swoje sympatie polityczne i zawsze ulegaliśmy emocjom. Liberałowie od zawsze czytają „Guardiana” czy „New York Timesa”, a konserwatyści – „Telegraph” lub „Wall Street Journal”. Ale Internet nadał temu zupełnie nową skalę. A poczekajcie tylko. Za parę lat zmanipulowane materiały wideo staną się niezwykle wiarygodne i szeroko dostępne. Każdy będzie mógł sprawić, że dowolna osoba publiczna „powie”, co mu się spodoba, i nikt nie odróżni takiej wypowiedzi od prawdziwej. W obieg pójdą na przykład fałszywe nagrania z Donaldem Trumpem mówiącym, że jest tajnym członkiem Ku Klux Klanu, lub potwierdzające, że George Soros finansuje antydemokratyczny zamach stanu.
Kłopoty z plemionami
Postawy plemienne i myślenie Systemem 1 są bezpośrednim wytworem nadmiaru informacji. W takich warunkach podziały i spory mogą z łatwością doprowadzić do rozłamu absolutnego. Polityczne plemiona same w sobie nie są złe. W demokracji pewna doza politycznej stronniczości jest potrzebna, a wręcz pożądana37. Lecz kiedy stronniczość przytłacza wszystko inne, demokracja kruszy się, gdyż ta postawa wyklucza kompromis. Rozsądek i argumentacja ustępują pola emocjom oraz ślepej lojalności plemiennej.
Zrozumienie procesu, który przeciwników zmienia we wrogów, jest jednym z kluczowych zadań współczesnych demokracji. Dobrego przykładu tej przemiany oraz roli, jaką w niej odgrywa Internet, dostarcza Tommy Robinson, były przywódca Angielskiej Ligi Obrony [EDL]. W 2015 i 2016 roku przez kilka tygodni towarzyszyłem Tommy’emu w podróżach po Europie. Ilekroć go widziałem, przeglądał Twitter w poszukiwaniu ponurych historii, którymi mógłby się podzielić ze swoimi zwolennikami. 17 grudnia 2017 roku – dzień ten wybrałem na chybił trafił – Tommy opublikował artykuły o tym, jak: muzułmanie napadli na homoseksualnych mężczyzn i kazali im wynosić się z Walthamstow („Evening Standard”); pakistańscy urzędnicy nakazali sikhom nawrócić się na islam („Rabwah Times”); włoskie miasto usunęło choinkę („Voice of Europe”); uzbrojeni policjanci patrolowali centrum Luton w obliczu wysokiego zagrożenia terrorystycznego („Westmonster”); somalijski uchodźca pobierał brytyjski socjal, mieszkając w Somalii („Mirror”); były wysoki funkcjonariusz ds. walki z terrorem zapowiadał atak przed Bożym Narodzeniem („Daily Mail”); dwóch zamachowców samobójców zaatakowało kościół w Kwecie w Beludżystanie (Reuters); stałe zagrożenie atakiem terrorystycznym zmusiło kaplicę King’s College, żeby zrezygnowała z dorocznej kolejki na świąteczny koncert kolęd („Telegraph”).
Artykuły udostępniane przez Tommy’ego często nie są zmyślone. Spora część z nich pochodzi z szanowanych mediów informacyjnych głównego nurtu i opisuje zdarzenia, które faktycznie się dzieją. Takie przykrawanie własnego odbioru wiadomości – kiedy w kółko i na okrągło czytamy o tych samych problemach, a potem bombardujemy nimi tysiące innych – ma potężne konsekwencje. Jak twierdzi badacz akademicki Joel Busher, który spędził szesnaście miesięcy wśród członków EDL, żeby się w tym odnaleźć, sympatycy grupy posługują się pewnymi „ramkami”, każdą historię opatrując znacznikiem: oto „sprzeczność między Zachodem a islamem”; oto „kulturowy marksizm” kontroluje życie publiczne; oto „dwuwarstwowy system” wymierzony w białych Brytyjczyków. W ten sposób jednorazowe zdarzenia zostają włączone w opowieść objaśniającą krzywdę, która – jak sądzą – ich spotyka; opowieść, która tworzy sensy i wyzwala emocjonalne reakcje38. Wszelkie pozytywne przekazy na temat islamu mogące zrównoważyć lub zrelatywizować te odosobnione incydenty toną w morzu negatywnych emocji bądź też zostają uznane za propagandę lub objaw tego, że liberalni dziennikarze nie chcą dostrzec prawdy39. Tommy tyle czasu spędza, czytając jedno i to samo, że przeciwnicy przestają być po prostu ludźmi wyznającymi inne, lecz szacowne poglądy – jak mogą nimi być, skoro problemy i odpowiedzi zdają się tak ewidentne?
Kiedy kłopoty są tak liczne i pozornie oczywiste, a odpowiedzi podane na tacy, przeciwnik może być tylko jazgotliwym oszołomem, złowrogim cynikiem, ciemiężycielem, który nie rozumie naszego cierpienia. Gdy w spór o zagadnienia praktyczne wkraczają czystość i nieczystość, znikają wartości podlegające negocjacjom, a pozostaje jedynie lojalność wobec drużyny. „My jesteśmy dobrzy i czyści, oni – zepsuci i źli”40. Symptomy polaryzacji widać wszędzie. Nie chodzi tylko o to, że inni mają odmienne poglądy polityczne; różnice światopoglądowe są oznaką głębszych defektów moralnych. Według ośrodka badania opinii YouGov trzy czwarte młodych ludzi, którzy głosowali za pozostaniem w Unii, uważa, że starsi są uprzedzeni, a podobny odsetek ludzi starszych, którzy opowiedzieli się za wyjściem, sądzi, że młodzi są uprzywilejowani i nie chcą ciężko pracować. W USA „bardzo nieprzychylne” postrzeganie zwolenników odmiennej opcji politycznej wzrosło ponad dwukrotnie między 1992 a 2014 rokiem, natomiast w roku 2016 mniej więcej połowa Amerykanów uważała, że druga strona (ale nie oni) odznacza się „ciasnotą poglądów”41. W nagłówkach gazet, które kiedyś były poważne, sędziów nazywa się „wrogami ludu”, a pryncypialnych parlamentarzystów „sabotażystami”. Jest to, rzecz jasna, błędne koło.
Czy zauważyliście kiedyś, jak szybko internetowe spory przechodzą od łagodnej różnicy zdań do pełnego potępienia? Z moich doświadczeń wynika, że ludzie, którzy oddali różne głosy w unijnym referendum z 2016 roku, całkiem nieźle się dogadują, jeśli posadzić ich przy wspólnej kolacji. Zachowują, rzecz jasna, odrębne poglądy, lecz przynajmniej się słuchają i próbują zrozumieć jedni drugich. Tymczasem w sieci głosujący za pozostaniem w UE otrzymują łatkę pyszałkowatych elitarystów biadolących nad brexitem, a ci, co byli przeciw – nieodpowiedzialnych natywistów i szowinistycznych pieniaczy. Tu także problem napędza typ komunikacji właściwy dla Internetu. Optymistyczna teoria liberałów na temat debaty głosi, że konfrontacja z odmiennymi poglądami prowadzić może do przezwyciężenia różnic. Niemniej od dziesiątek lat badania pokazują, że skłonienie kogoś, by zmienił zdanie na jakikolwiek temat, jest piekielnie trudne. „Przekonania