– Zrobimy tak. – Sven wymierzył w syna palec wskazujący. – Przyniesiesz parę szczap, a my z mamą przygotujemy śniadanie.
– A potem?
– A potem pójdziemy do lasu, cwaniaczku. Znajdziemy jakiś pieniek i odetniemy kawałki na tarcze. Zgoda?
– Zgoda! – Mały zeskoczył z łóżka i pobiegł do drzwi, jednak zatrzymał go głos matki.
– Tylko się przebierz. Chyba nie zamierzasz wyjść na dwór w piżamie?
Pospieszne kiwnięcie głową i już go nie było. Kiedy zostali sami, Judith ponownie przytuliła się do męża, pocałowała go w policzek i położyła głowę na jego piersi.
– Jak tak dalej pójdzie, niebawem poprosi, żebyście zbudowali łódź.
– Wiem, że jest to nieuniknione, ale wcześniej… – Sven gwałtownie i bez większego wysiłku przerzucił żonę na bok i przywarł do niej całym ciałem, a Judith aż pisnęła – Mam zamiar przeżyć w spokoju pełen uniesień poranek!
Roześmiała się, ale po chwili szturchnęła Svena w ramię i wyskoczyła z łóżka.
– Nie ma mowy. Musisz wytrzymać do wieczora. Björn zaraz wróci. Chyba nie chcesz, żeby nas przyłapał?
Obserwował, jak jego żona wkłada na swe idealne nagie ciało atłasowy szlafrok. Była piękna. Po tych wszystkich wspólnie przeżytych latach i ciąży nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Idę zrobić śniadanie – oznajmiła. – Co powiesz na jajecznicę?
– Brzmi doskonale.
Judith wyszła z sypialni. Sven opadł na poduszki i wbił spojrzenie w sufit. Czuł się znakomicie. Był w domu, jedynym miejscu na ziemi, w którym pragnął być. Gdyby to od niego zależało, nigdy by się stąd nie ruszał. Na myśl o kilku najbliższych tygodniach czuł niewysłowioną radość.
Przymknął oczy. Nawet nie zauważył, kiedy zmorzył go sen. Przeraźliwy, sprawiający mu niemal fizyczny ból krzyk żony sprawił, że obudził się natychmiast.
– Sven!
Poderwał się jak oparzony, gorączkowo rozglądając się za bokserkami. Wkładał je w biegu. Wpadł do kuchni, ale tu nikogo nie było. Poczuł chłód i natychmiast skierował się w stronę wyjścia.
– Judith? Judith?!
Stała boso na zewnątrz, przytrzymując poły szlafroka, które rozwiewał wiatr. Wzrokiem gorączkowo przeszukiwała otoczenie…
– Gdzie się podział Björn?! – zapytał, obejmując ją ramieniem.
– Nie wiem.
Najpierw zauważył porozrzucane drwa, potem usłyszał warkot silnika. Kilkaset metrów dalej ciemne auto gnało przez lasek Björna.
– Dzwoń na policję! – polecił. Sam wbiegł do domu, ale po chwili był już z powrotem.
Judith stała jak zahipnotyzowana, obserwując męża, który otworzył szopę i wsiadł do ich starego pick-upa. Silnik zaskoczył dopiero za trzecim razem. Kaskada błota bryznęła spod wszystkich czterech kół, kiedy potężna maszyna wchodziła w zakręt. Przez ułamek sekundy Judith widziała przerażone spojrzenie męża. Dopiero wówczas odzyskała zdolność ruchu. Biegnąc do domu, przypomniała sobie, co Sven powiedział Björnowi, gdy rozmawiali o wspólnej wyprawie do lasu: „Nigdy nie wiadomo, kiedy wróg zaatakuje. Musimy być gotowi”.
Nie byli.
14. AGNIESZKA
Czuła przejmujący chłód. Zasłonili jej oczy. Wcisnęli jej coś do ust i zakleili je taśmą. Bolał ją każdy centymetr ciała, najbardziej jednak ręce, które unieruchomili i przywiązali do czegoś nad jej głową. Miała na sobie jedynie przewiewną koszulkę. Stała boso na zimnej posadzce w kałuży własnego moczu. Starała się wytrzymać jak najdłużej, ale po prostu nie dała rady. Pęcherz piekł ją żywym ogniem. Kiedy odpuściła, ulga przyszła natychmiast. Ciepło rozeszło się po udach, ale po chwili zniknęło, a ona znów zaczęła dygotać na całym ciele.
Już nie próbowała krzyczeć. To nie miało sensu. Jedyne głosy, jakie słyszała, odzywały się bowiem w jej głowie. Już nie płakała, bo nie miała czym. Zastanawiała się tylko, czy jeszcze kiedyś zobaczy mamę i Bartka, gdzie jest Anka i… czy jeśli w końcu zdecydują się ją zabić, będzie w stanie wytrzymać ból.
Metalowy rygiel odpuścił ze zgrzytem. Zawiasy zaskrzypiały i fala zimnego powietrza wdarła się do środka. Agnieszka poruszyła się nerwowo, kiedy ciężkie podeszwy zastukały na blaszanej podłodze. Ktoś szedł w jej kierunku. Poczuła ciepły dotyk na twarzy, szyi i piersi… A potem jeszcze jeden, ale tym razem zupełnie inny, zimny i ostry. Coś przesuwało się po jej ramieniu, piersi, brzuchu, udzie… najpierw było delikatne ukłucie, potem zdecydowanie mocniejsze. Drgnęła, gdy ostrze wbiło się w miękką skórę. Usłyszała swój krzyk, ale ten rozległ się tylko w jej głowie. Krew płynęła po nodze, a ona poznała odpowiedź na jedno z dręczących ją pytań: Nie, nie potrafiła znieść bólu…
15. OKOLICE SZCZECINA
Merk miał trudności ze znalezieniem odpowiedniego zjazdu. Kiedy wreszcie wypatrzył szutrową drogę znikającą w lesie, odbił natychmiast. Bezlistne korony drzew tworzyły baldachim nad jego samochodem. Po przejechaniu kilkuset metrów dojrzał elewację domu. Przed ogrodzeniem stało kilka radiowozów. Na terenie posesji kręcili się ubrani w białe uniformy i niebieskie rękawiczki technicy policyjni. Zaparkował, ale wcale się nie kwapił, by wysiąść z auta. Wcisnął do ust papierosa, opuścił szybę i czekał.
Po telefonie Jana pojechał do domu i, prawdę powiedziawszy, nie zamierzał sobie zaprzątać nim głowy. Dziewczyna nie wróciła na noc? Merk nie sądził, że to „oni” – jak sugerował Jan – ją uprowadzili. A poza tym miał na głowie o wiele większe zmartwienia. Sam był ojcem siedemnastolatki, która wczorajszej nocy próbowała odebrać sobie życie.
Tym razem nie zostawił butelki Wyborowej w samochodzie. Zabrał ją ze sobą, zamierzając rozprawić się z tym, co zostało. Już odkręcał korek, ale jakiś głos w jego głowie zaproponował mu układ. „Zadzwoń do Wolańskiego – mówił. – Jeżeli nie odbierze, wypijesz do dna i pobiegniesz po więcej. Co ty na to?”. Rozważał w myślach wszystkie „za” i „przeciw”. Ostatecznie przyjął propozycję, ale postanowił wprowadzić pewne udoskonalenia, przez co misja o kryptonimie „Trzeźwość” miała dużo mniejsze szanse na powodzenie.
– Wyślę esemesa – odburknął głosowi. – Jeśli Wolański nie odpisze w ciągu piętnastu minut, urżnę się.
Głos nie odpowiedział. Merk uznał to za przyzwolenie. Chwycił telefon i wystukał krótką wiadomość: Córka Makowskiego nie wróciła do domu. Macie coś? Wysłał. Wolański odpisał po niespełna kwadransie. Merk zastygł z butelką przy ustach i zaklął siarczyście.
I tak oto był w tym miejscu i czekał na swojego byłego partnera. Wolański wyszedł z domu po chwili. Zanim podszedł do samochodu Merka, zamienił kilka zdań z technikami. Olgierd nie znał ich wszystkich. Najwyraźniej przez rok sporo zdążyło się zmienić.
– Napisałem, co napisałem, ale nie mówiłem, że masz od razu przyjeżdżać. – Wolański podał Merkowi dłoń, kładąc drugą na dach jego samochodu. Olgierd wyciągnął w jego stronę paczkę papierosów, ale ten odmówił ruchem głowy.
– Kiedy rzuciłeś? – zapytał Merk.
– Jakiś rok temu.
– Rozstanie