Piętno mafii. Piotr Rozmus. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Piotr Rozmus
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-809-6
Скачать книгу
święta prawda, mały – usłyszeli odpowiedź, ale nie udzieliło jej żadne z nich.

      Przystanęli. Nie wiadomo skąd tuż obok pojawiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku butelkę. Pociągnął łyk i zaraz podał drugiemu. Judith natychmiast przygarnęła Björna do siebie. Sven stanął tuż przed nimi, zasłaniając ich własnym ciałem.

      – Bóg widzi wszystko – wybełkotał pijak. – Widział też, jak twoja mamusia się puszczała, a teraz…

      Nie dokończył. Zaciśnięte pięści Svena poszły w ruch. Powalił mężczyznę i tłukł go bez opamiętania. Towarzyszący mu kompan, widząc, co się święci, puścił butelkę i uciekł, skręcając w najbliższą uliczkę. Sven był w transie, nie przestał nawet wtedy, kiedy twarz nieszczęśnika zamieniła się w krwawą maskę. Nie pomagał krzyk Judith i gapiów. Nie pomógł odgłos zbliżających się syren. Do rzeczywistości przywrócił go dopiero płacz Björna.

      Wtedy nad strumykiem słowa syna wzruszyły go, ale i przeraziły. Chciał, aby mały umiał radzić sobie w życiu, stawiać czoło zagrożeniu. Nie chciał jednak, by pamiętał ojca pochylającego się nad tym łajdakiem.

      – Jeżeli ja jestem Ragnar, to ty jesteś Björn Żelaznoboki. Co ty na to?

      Chłopiec rozpromienił się i pokiwał głową z aprobatą. Tamtego dnia strugali kilka godzin i wrócili do domu z naręczem nowej broni dopiero późnym popołudniem.

      Kolejne wspomnienie uleciało, gdy Sven dostrzegł wyraźną czerwień domu przebijającą przez linię ostatnich drzew. To Judith wybrała kolor. Obramowania okien pomalowali na biało. Dach z kolei zdobiła pomarańczowa dachówka. W promieniu kilometra nie było żadnych sąsiadów. Oto wkraczał w inny wymiar, inny świat – świat Svena Jönssona – i czuł, jak ogarnia go wielkie szczęście.

      Wszystko było jak zawsze, a widok wybiegającego mu na spotkanie syna sprawił, że irracjonalne lęki, które odczuwał jeszcze przed kilkunastoma minutami, odpłynęły w siną dal. Chłopiec gnał co sił w jego kierunku, a jego przydługimi blond włosami zabawiał się wiatr.

      – Tato! Tato! – krzyczał.

      Sven zrzucił torbę na ziemię, przykląkł i czekał, aż Björn wpadnie mu w ramiona. Kiedy wreszcie się to stało, uniósł chłopca wysoko i podrzucił kilka razy, aż mały zapiszczał z zachwytu.

      – Jaki ty jesteś ciężki – ocenił, stawiając syna na ziemię. – Za każdym razem, kiedy wracam, jesteś większy.

      Potem chwycił malca za rękę i ruszył w kierunku domu. Judith wyszła im na spotkanie. Zupełnie jak według wcześniej nakreślonego scenariusza. Ten sam spektakl odgrywany podczas każdego jego powrotu do domu. Spojrzał głęboko w jej szczęśliwe niebieskie oczy. Odsunął jej z czoła pasmo blond włosów. Musnął palcem różowe usta, a ich kąciki natychmiast powędrowały ku górze.

      – Tak bardzo tęskniłam – wyszeptała, gładząc go po szorstkim zaroście.

      – Ja też.

      Björn z zadartą głową wpatrywał się uważnie w rodziców. Kiedy wreszcie się pocałowali, zaklaskał głośno. Chwycili go za ręce i cała trójka ruszyła w stronę domu. Wiedzieli, co nastąpi później. Najpierw obiad, potem deser. Björn jak zwykle nie będzie się mógł doczekać chwili, kiedy ojciec rozpakuje swoją torbę i pokaże mu, co tym razem przywiózł w prezencie. Potem usiądą przy kominku. Śmiechom i rozmowom nie będzie końca. Zjedzą kolację. Judith i Sven, podekscytowani, nie będą mogli się doczekać, kiedy Björn wreszcie pójdzie spać. On, jak na złość, pokrzyżuje ich plany, siedząc z nimi do późna. Gdy mały w końcu uśnie, Sven zaniesie go do jego pokoju i zostaną z Judith sami. Będą się kochać długo i namiętnie. A potem jeszcze raz, aż sami zasną wyczerpani. Pełnia szczęścia, wszystko rozegra się jak zawsze. Tak przynajmniej powinno być.

***

      Sen był tym, czego oprócz rodziny brakowało Svenowi najbardziej. Przez całe dwa miesiące pracy sypiał maksymalnie sześć godzin na dobę. Zazwyczaj zaczynali robotę o szóstej, rzadziej o siódmej, i kończyli między osiemnastą a dwudziestą. Wszystko zależało od tego, na jakim etapie byli i czy gonił ich czas. Stawiali domy praktycznie od zera. Ich czterech – Sven, Evert, Jerk i Hans – tworzyło zgrany zespół, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy zawodowe. Umieli zrobić praktycznie wszystko, ale każdy z nich wyróżniał się w innej dziedzinie, przez co uzupełniali się wzajemnie. Konikiem Svena były dachy i w kwestii dekarskiej to on miał najwięcej do powiedzenia. Jerk zajmował się elektryką, Hans hydrauliką, z kolei Evert… całą resztą. Miał wrodzoną smykałkę do tworzenia drewnianych konstrukcji. Jako jedyny dostał się na studia i – mimo że ich nie ukończył – robił własne projekty. Zrealizowali kilka zamówień na ich podstawie, choć w przeważającej mierze stawiali domy według cudzych wizji. Evert miał nadzieję, że kiedyś to się zmieni, a ich usługi przyjmą jeszcze bardziej kompleksowy charakter. Póki co to on miał decydujący głos przy wyborze zleceń. Raz zdarzyło się, że podczas budowy Evert dość mocno zaingerował w projekt, proponując klientom kilka rozwiązań, które przypadły im do gustu do tego stopnia, że odrzucili pierwotny zamysł i poprosili Everta, aby stworzył dla nich coś zupełnie nowego. W tamtym czasie nieźle się pożarli. To znaczy Jerk, Hans i Evert. Mieli do niego pretensje, że przez nieplanowaną zmianę stoją z robotą. I w gruncie rzeczy tak właśnie było, bo przez miesiąc, kiedy on ślęczał nad rysunkami, oni musieli łapać jakieś dorywcze zlecenia. Jedynym, który nie miał pretensji, był Sven.

      Z reguły podczas wyjazdów wynajmowali wspólne mieszkanie, ewentualnie mały domek. Jednak egzystowanie pod jednym dachem z Jerkiem i Hansem, delikatnie rzecz ujmując, nie należało do najłatwiejszych. Po ciężkiej robocie Sven chciał odpocząć, zalegnąć na łóżku i za pośrednictwem Skype’a dowiedzieć się, jak minął dzień Judith i Björnowi. Tymczasem Jerk albo Hans, którzy zdążyli już wychylić kilka browarów, zazwyczaj mieli inne pomysły na spędzenie reszty wieczoru. Jeżeli nie oglądali meczu, drąc się przy tym wniebogłosy, to sprowadzali do domu jakieś przypadkowo poznane w barze kobiety, które – w większości – były panienkami lekkich obyczajów. Nieraz podczas rozmów z Judith Sven musiał się tłumaczyć z dobiegających zza ściany stęknięć i stukotu podskakującego łóżka.

      Dlatego wracając do domu, Sven cieszył się na myśl, że wreszcie będzie mógł się porządnie wyspać. Wiedział jednak, że nie stanie się to pierwszej nocy. Musieli z Judith nacieszyć się sobą nawzajem. Kochali się jak opętani, rozmawiali do późna, a potem… znowu się kochali. Tuż przed ósmą rano drzwi do ich sypialni otwierały się z cichym skrzypnięciem i Björn, nie pytając o zgodę, wskakiwał do łóżka i sadowił się dokładnie między nimi. Tak też było i tym razem. Kiedy Sven uniósł jedną powiekę, przez szparę w drzwiach dostrzegł twarz syna. Uśmiechnął się, a dla Björna był to wystarczający znak. Chłopiec wskakiwał do łóżka z rozpędu, niczym do basenu, a Sven obowiązkowo musiał sprawdzić, czy mały nadal ma gilgotki. Cała trójka zaśmiewała się do łez. Judith kładła głowę na piersi męża i wpatrywała się w ich syna. Była szczęśliwa.

      – Tato, pójdziemy dzisiaj do lasku? – zapytał Björn i w zasadzie nie musiał nic więcej dodawać. Wiedzieli, jaki byłby cel ewentualnej wyprawy.

      – Jasne, przecież obiecałem.

      Na twarzy malca rozkwitł wielki uśmiech.

      – A może pójdziecie jutro? – zaproponowała Judith, ujmując Björna za rękę. – Tata jest zmęczony po pracy. Na pewno chciałby dzisiaj odpocząć.

      Uśmiech zniknął w okamgnieniu. Chłopiec nie protestował jednak, tylko wbił wzrok w śnieżnobiałą pościel.

      – Pójdziemy