– No, macie nowe ciacho – oznajmił, po czym uszczypnął mnie w pośladek.
Chciałem mu przywalić, ale Marysia Jezus mnie powstrzymała.
Przebraliśmy się w coś obrzydliwego. Na górę założyliśmy kuse kamizelki wyszywane cekinami. Bez guzików, oczywiście, tak że od razu widać było tors i pępek. Do tego takie idiotyczne spodnie z szerokimi nogawkami rozciętymi do połowy uda. Też z cekinami, jak dla pajaców. I jeszcze kapelusz. Najgorsza była jednak bielizna. Miałem założyć stringi! Ja w stringach? Nigdy w życiu! Nawet za osiemset złotych. Od razu powiedziałem to Marysi.
– Załóż, słowo ci daję, że lepsze stringi niż twoje bokserki – przekonywała.
Oczywiście, że nie dałem się przekonać. W końcu mam swój honor. Zostałem w bokserkach.
– Jak chcesz – zachichotała Marysia. – Ale zobaczysz, że miałam rację.
Gdy weszliśmy na salę, widziałem tylko światło. Snopy dwóch jupiterów oślepiająco waliły nam w oczy. Zabrzmiały werble, po czym rozległa się głośna muzyka, rytmiczny jazz, trąbka i głos Armstronga, za którym Marysia z niezrozumiałych powodów przepadała. Ruszyła pierwsza, my za nią. Od razu zniknęła. Mężczyźni, a ja wśród nich, zaczęli tańczyć. Mimo głośnej muzyki słyszałem radosne okrzyki dziewcząt. Światło przygasło, reflektory zmieniły się w punktowe i wtedy z przerażeniem zobaczyłem, że na sali jest z kilkadziesiąt, a może i ze sto roztańczonych, rozradowanych dziewczyn. Te najbliżej sceny coś pokrzykiwały, wyciągając do nas ręce.
Zacząłem liczyć minuty do końca naszego występu. Mniej więcej od jego połowy mieliśmy zacząć się rozbierać. Nie całkiem, tylko do majtek, które dodatkowo mogliśmy przesłaniać kapeluszami. Kiedy zdarliśmy z siebie kamizelki, salę wypełniły gwizdy. Trwały do czasu, w którym każdy z nas jednym szybkim ruchem pozbył się spodni zapinanych na rzepy. Dziewczyny zamruczały zadowolone, a gwizdy ustąpiły owacjom. Zasłoniliśmy naszą bieliznę kapeluszami, a gdy co kilka taktów unosiliśmy je ku górze, cała sala rozbrzmiewała piskiem. Dziewczyny chichotały, krzyczały, rzucały się w naszym kierunku, starając się odebrać nam kapelusze i złapać za gumkę od majtek. I wtedy zrozumiałem, na czym polegał mój błąd.
Nie da się zedrzeć stringów z mężczyzny, który tańczy, trudno złapać za gumkę, ale bez trudu można tancerza pozbawić bokserek. Nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Nagle moje bokserki znalazły się poniżej kolan, potknąłem się, zaplątałem i leżałem jak długi wśród ogłuszającego wrzasku zachwyconych dziewcząt. Po sekundzie moje bokserki znalazły się w powietrzu i podrzucane jako trofeum zniknęły gdzieś w końcu sali. Chłopaki kończyły występ, a ja siedziałem goły na podłodze. Na scenę posypały się pieniądze.
– Nadstaw kapelusz! Nadstaw kapelusz! – krzyczały rozbawione dziewczyny.
Na kilka sekund światło litościwie przygasło i wtedy mogłem się wycofać do garderoby.
– Ten numer z bokserkami menedżer wpisuje do repertuaru – ucieszyła się moja dziewczyna. – Wszystkim bardzo się spodobało.
Taka była ta moja Marysia Jezus.
Kiedy kobieta mówi „weź mnie”, mężczyzna nawet się nie domyśla, ile to go może kosztować. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zacząłem znajdować w domu różne przedmioty. Pierwszym było pióro kulkowe ystudio z tajwańskiej manufaktury, na pudełku widniała cena dwieście dolarów. Wprawdzie Marysia chodziła jeszcze do liceum, ale wciąż gubiła długopisy i sama takiego gadżetu z pewnością by sobie nie kupiła. Potem zauważyłem u niej najnowszy model nokii, rzadkiego jeszcze wówczas telefonu komórkowego, wart był majątek. Poza nią znałem najwyżej trzy osoby, które używały komórek. Zasięg był jeszcze tak kiepski, że z całej ulicy wszyscy ich właściciele schodzili się wieczorami na plac między garażami a śmietnikiem, bo tylko tam od osiemnastej do dwudziestej można było coś usłyszeć w tych telefonach. Zazwyczaj stali tam prezes banku PKO, prezydent miasta i dwaj handlarze walutą, no i moja Marysia Jezus między nimi, dzwoniąca Bóg wie do kogo. Gdy zapytałem, odpowiedziała, że to nie moja sprawa. Coś mnie tknęło i zacząłem szukać. I bardzo dziwne rzeczy znalazłem. W kilku miejscach. Wewnątrz tapczanu stojącego w dawnym pokoju gościnnym kilkadziesiąt opakowań kosmetyków. Damskich, fabrycznie zapakowanych, z metkami sklepów i cenami takimi, że każda miała jedno zero za dużo. W górnej szufladzie biurka zobaczyłem złote łańcuszki, kolczyki, bransoletki. Wszystkie jeszcze z ceną, zazwyczaj wysoką. Otworzyłem następną szufladę. Leżał w niej zestaw gadżetów erotycznych. Nie używała ich ze mną. Najdziwniejsza była jednak znaleziona w pawlaczu nieco pognieciona trąbka z certyfikatem informującym, że piętnastego stycznia 1934 roku podczas koncertu w Nowym Orleanie używana była przez Louisa Armstronga i warta jest piętnaście tysięcy dolarów.
A kobiety dwulicowe nakładają rano dwa makijaże czy jeden?
Siedziałem z chłopakami przy piwie. Było nas czterech. Rozmowa zeszła na muzykę, potem na Marysię Jezus. Lubiła jazz, a któryś z nich powiedział, że to zrozumiale w jej przypadku, bo gatunek ten powstał w Nowym Orleanie, w dzielnicy prostytutek Storyville.
Pomyślałem o tej trąbce. Marysia często słuchała pochodzącego stamtąd Louisa Armstronga, którego ojciec był marnie zarabiającym robotnikiem w fabryce produkującej terpentynę, a matka i siostra z konieczności zostały prostytutkami.
– Nie żeń się z nią – rzekł jeden z nich. – Ten jej jazz jest podejrzany. A poza tym rude są fałszywe, mówię ci.
– Bredzisz, stary – zaprotestowałem, dając mu w mordę. – Wiewiórki też są rude. A czy widziałeś chociaż jedną fałszywą wiewiórkę?
– Może nie wiesz, ale przynajmniej dwóch z nas z nią spało – dodał drugi.
Nie wiedziałem. Łącznie ze mną to trzech z czterech. Trzy czwarte męskiej populacji, statystycznie rzecz biorąc. Temu drugiemu na wszelki wypadek też dałem jednak w mordę. I od tej pory po prostu nie wierzę w statystyki.
W kwestii dalekosiężnych perspektyw warto mieć świadomość, że nawet najpiękniejsze nogi kończą się dupą.
Marysia Jezus często żądała, żebym ją klepał po tyłku. Z całej siły, żeby potem były czerwone ślady. No to ją klepałem, co mi tam. Każdy by klepał. Lubiła dominujących mężczyzn, może dlatego w końcu wybrała pracę w policji. Dla wszystkich to był szok, zwłaszcza gdy po czterech latach została komisarzem, co jak na dziewczynę z niepewną przeszłością było dość dziwne.
Ten klient od razu zwrócił uwagę Tymona. Potężnie zbudowany, długie włosy, czarna broda. Nie wyglądał na Irlandczyka. W dodatku zamawiał wódkę, a nie piwo lub whisky. Do nikogo się nie odzywał, tylko pił. Od czasu do czasu łypał złym okiem na dwóch rudowłosych młodzieńców siedzących przy sąsiednim stoliku.
Tymon przyjechał z Łodzi do Irlandii trzy lata temu. Od dwóch lat pracował w pubie odwiedzanym głównie przez Polonię i Polaków, po akcencie potrafił poznać, że ci dwaj to rodowici Irlandczycy.
Irytowali go. Wolałby, żeby poszli już do domu, chociaż zamawiali sporo i nie szczędzili napiwków.
– Jakie jest zdanie zawierające dziewięć wyrazów, w tym cztery kłamstwa? – zapytał jeden z nich.
– Nie wiem – przyznał drugi.
– Uczciwy Polak jedzie na trzeźwo własnym samochodem do pracy! – wypalił ten pierwszy.
Zarechotali.
– A