Mój ojciec bywa różny – trudny, szorstki, wulgarny – ale kocha swoje dzieci. Wierzył w nas i kiedy Marge oświadczyła, że to nie kwestia wyboru – taka się urodziła – skinął głową, powiedział jej, że ją kocha, i od tamtego dnia nasza rodzina przestała chodzić do kościoła.
Wielu ludzi mogłoby się dużo nauczyć od mojego taty.
*
– Kiepsko wyglądasz – zwróciła się do mnie Marge. Wyszliśmy na werandę na tyłach domu, podczas gdy mama, Liz i London wciąż krzątały się w kuchni. Ojciec siedział w pokoju, jadł ciasteczka, oglądał mecz Atlanta Braves i czekał, aż dołączy do niego London. Mówiła do niego „dziadziu”, co moim zdaniem było słodkie.
– Zawsze wiesz, co powiedzieć, żeby poprawić człowiekowi humor.
– Jestem szczera. Masz ziemistą cerę.
– Jestem zmęczony.
– Och – bąknęła. – Mój błąd. Bo ja, oczywiście, cię nie znam i nie wiem, kiedy kłamiesz. Jesteś zestresowany.
– Trochę.
– Interesy nie idą najlepiej?
Przez chwilę wierciłem się na krześle.
– Myślałem, że łatwiej będzie znaleźć klientów. Albo chociaż jednego.
– Sami się znajdą. Po prostu musisz być cierpliwy. – Kiedy nie odpowiedziałem, dodała: – A jak Vivian to znosi?
– Rzadko o tym rozmawiamy.
– Dlaczego? Przecież to twoja żona.
– Nie chcę, żeby się martwiła. Porozmawiam z nią, gdy będę miał dla niej jakieś dobre wieści.
– Widzisz? I tu właśnie popełniasz błąd. Vivian powinna być tą osobą, z którą możesz porozmawiać o wszystkim.
– Pewnie tak.
– Pewnie tak? Oboje powinniście popracować nad umiejętnością porozumiewania się. Pójść na terapię albo coś.
– Może powinienem umówić się z Liz. W końcu jest terapeutką.
– Nie stać cię na nią. Nie zarabiasz.
– Dzięki, od razu mi lepiej.
– Wolisz, żebym mydliła ci oczy?
– Chyba jednak podziękuję.
Roześmiała się.
– Chodzi o to, że widziałam to wiele razy.
– Co?
– Jak ludzie, którzy otwierają własny interes, popełniają te same błędy – odparła, gryząc kolejny kęs ciastka. – Liczą na kokosy, a zapominają o rachunkach i innych wydatkach. W twoim przypadku o kartach kredytowych.
– Niby skąd o tym wiesz?
– Halo? Vivian i jej „sprawunki”? Rachunek przychodzący w połowie miesiąca? Nie pierwszy raz prowadzimy tę rozmowę.
– Bilans był odrobinę wyższy – przyznałem w końcu.
– W takim razie posłuchaj siostry, która ma dyplom biegłego księgowego. Zrezygnuj z karty. Albo ustal limit.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo obiecałem jej, że jej życie się nie zmieni.
– Po co, do cholery?
– Bo nie widzę powodu, dla którego miałaby cierpieć.
– Wiesz, jak to idiotycznie brzmi, prawda? Ograniczenie zakupów to żadne cierpienie. A poza tym macie być partnerami, grać w jednej drużynie, zwłaszcza w trudnych czasach.
– Gramy w tej samej drużynie. I kocham ją.
– Wiem, że ją kochasz. Myślę nawet, że trochę za bardzo.
– Nie można kochać za bardzo.
– Taa, no cóż… chcę tylko powiedzieć, że Vivian bywa trudna.
– To dlatego, że jest kobietą.
– Mam ci przypomnieć, z kim rozmawiasz?
Zawahałem się.
– Myślisz, że popełniłem błąd, zakładając własną firmę?
– Przestań oglądać się za siebie. Nie miałeś wyboru, chyba że byłeś gotów przeprowadzić się na drugi koniec kraju. Zresztą mam wrażenie, że wszystko się jeszcze rozkręci.
Właśnie to chciałem usłyszeć. A kiedy to powiedziała, żałowałem, że zrobiła to moja siostra, nie Vivian.
*
– Rozumiem, że zajęcia z gotowania idą pełną parą? – zapytałem Liz pół godziny później. Rok temu na Boże Narodzenie wykupiłem jej kilka lekcji w miejscu zwanym Chef’s Dream, ale spodobały jej się tak bardzo, że nadal tam chodziła. Kończyłem właśnie drugie ciasteczko. – Są pyszne.
– To głównie robota twojej mamy. Na zajęciach niewiele pieczemy. Aktualnie uczymy się kuchni francuskiej.
– Ślimaki i żabie udka?
– Między innymi.
– I jecie to?
– Wierz mi, są lepsze od ciasteczek.
– Namówiłaś już Marge?
– Nie, ale to nic. Czasami lubię wyrwać się gdzieś sama. Poza tym to tylko jeden wieczór w tygodniu. Żadna tam wielka sprawa.
– A skoro mówimy o Marge, uważa, że jestem pantoflarzem.
– Po prostu martwi się o ciebie – odparła Liz. Z długimi, kasztanowymi włosami, migdałowymi oczami koloru kawy i radosnym usposobieniem wyglądała bardziej jak sekretarz samorządu szkolnego niż cheerleaderka, ale uważałem, że jest przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. – Wie, że ostatnio jesteś zestresowany, i martwi się o ciebie. A co u Vivian?
– W porządku, ale też się denerwuje. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa.
– Hmmm.
– Co to miało znaczyć?
– A co mam powiedzieć?
– Nie wiem. Zakwestionować moje słowa? Doradzić coś?
– Niby po co miałabym to robić?
– Bo oprócz innych rzeczy jesteś terapeutką.
– Nie jesteś moim pacjentem. A nawet gdybyś był, nie jestem pewna, czy potrafiłabym ci pomóc. Tu chodzi o próbę zmienienia samego siebie.
*
W drodze do samochodu trzymałem London za rączkę.
– Nie mów mamusi, że zjadłem dwa ciasteczka, dobrze?
– Dlaczego?
– Bo nie powinienem, a nie chcę, żeby była smutna.
– Dobrze – powiedziała. – Nie powiem. Obiecuję.
–