– Utrzymujesz pan zatem, że nie jesteś zdolny uczuć potrzeby jej użycia.
– Najlepiej, pani, robić wszystko, rozumie się piękne i dobre, bez konieczności uczucia potrzeby, robić dlatego, że inaczej robić nie możemy i nie umiemy.
– A ten frazes z jakiej dziedziny nauki?
– Z piękna i prawdy.
– Sądzisz pan, że tak mógłby się wyrażać Don Juan?
– Lubisz go pani?
– Jestem tylko zdolna gardzić podobnym charakterem.
– Można gardzić, a mimo to mieć zawsze słabość.
– Można gardzić i nienawidzieć.
– A ja mam litość i sympatje dla zdradzonych, gdyż wierzę, że oni jeszcze zawsze kochają.
– I sympatje?
– Sympatje, do jakiej ma prawo każde sieroctwo, sympatje dla opuszczonych i cierpiących.
Nasza piękna dziwnie się zamyśliła, podnosząc zadumane oczy na młodego człowieka.
– Róża pani zbladła, moja zawsze zarumieniona – nadzieją.
– Czy widzisz, moje dziecię, jak szczególnie księżniczka Beatrycze ma uczesane włosy?
– Po grecku, pani.
– W jakim stylu? panie profesorze.
– Nie jestem w stanie rozróżnić, zaledwo zdecydowałbym się określić go ze zwojów warkoczy na główce pani.
– Słucham.
– O ile mi się zdaje, jest to genre Antygony.
– Dziwnie się pan uśmiechasz, a ja nie przypominam sobie historji.
– Uśmiecham się, pani, z żalu nad sobą.
Dyrektor orkiestry zastukał pałeczką o budkę suflera, młody człowiek wyszedł – muzyka odezwała się, kurtyna odsłania pomnik komandora, widzowie czekają z bijącem sercem chwili porwania Don Juana do piekła.
Biała róża pochyliła się, ciemne oczy uzbrojone w szkła, ciekawie spojrzały ku krzesłom, patrzały długo, nikt się nie obracał. Lornetę położono na balustradzie, oczy nieruchomie utonęły w przestrzeni – blada twarz i smutny uśmiech.
Obok salonu budoar wysłany zielonym dywanem, zielone portjery, przeszywane złotem, na wpół odsłaniały jego wnętrze.
W salonie drzemały szlachetne, dobrotliwe rysy matki Ady, drzemały nad książką. Budziły się dobra kobieta, aby spojrzeć do budoaru, i zamykała oczy, aby zadrzemać z odbitym obrazem. Przywiązanie do swego dziecięcia po za niem nic, przepaść, koniec świata, z niem nawet cierpienie radością, upojenie w poświęceniu. Otwierała oczy, aby je zobaczyć, i zamykała, aby je w ciemności widzieć.
A w budoarze – sztalugi, na nich rozwieszone płótno olejnego obrazu. Przed obrazem niebieska sukienka z białymi wylogami, popielate włosy uczesane a la Antygona, ozdobione jedną zarumienioną różą. Biała ręka trzyma paletę, w drugiej pędzelek dobiera farb; zamyślenie na czole, w oczach spokój i rezygnacja.
– Utrzymujesz pan, że koloryt zbyt niebieski? – nie odrywając oczu od palety, mówiła Ada do młodego człowieka.
– Utrzymuję, iż koloryt, gdyby był więcej przeźroczysty w lazurze i więcej głęboki, byłby kolorytem Perugina.
– Ja nic jestem Rafaelem i moim mistrzem nie był Perugino.
– Masz pani za to dziś perspektywę, sposoby, sztukę, światło i cienie rozłożone na gradusy, obliczone na milimetry.
– I tem każesz mi pan zastąpić brak poczucia i twórczości?
– Radzę jedno z drugiem połączyć.
– A jeżeli nie ma ani jednego ani drugiego?
– Pracować lub rzucić.
– A zatem przekreślmy przeszłość i dajmy pokój.
Miss z szybkością błyskawicy robi ukośną kreskę złotawą farbą przez całą długość obrazu.
– Otóż mamy i złoty ton – rzekł ze spokojem młody człowiek – wprawdzie zbyt silny, może nam się jednak uda złagodzić jego gniew i siłę, rozprowadzić, zharmonizować, ożywić tchnieniem miłości i ciepła, gdyż to złoty promień światła.
Młody człowiek wyciągnął rękę po paletę, oddano mu w milczeniu, zabrał pędzelki, nie broniono ich, zabierał laseczkę do oparcia ręki, podano ją, usiadł, zbierając delikatnie złotawą farbę, rozświecał ją, rozjaśniał, rozbielał, wydobywając biały promień światła.
– Pan profesor wszystkim sztukom pięknym hołdujesz?
– Zawsze malarstwu więcej jak poezji, o którą raczysz mię pani posądzać.
– Nie pisałeś pan nigdy wierszy?
– Któż nie składa rymów w ośmnastym roku i kto się wtedy nie kocha?
– Kochałeś się pan zatem już raz?
– Nawet i dwa.
– I zapomniałeś?
– Zapomniano o mnie, a ja się uśmiechałem, – I przebaczyłeś?
– Owszem, byłem wdzięczny.
– Za co?
– Że mię zapomniano prędzej, zanim mogłem się przywiązać.
– Czyż to można się kochać prawdziwie więcej jak raz?
Młody człowiek odrywa oczy od pejzażu, miss nie śmie znieść jego spojrzenia i odwraca główkę.
– Można – odpowiada z powagą.
– I wierzysz pan w to, co mówisz?
– Najzupełniej.
– I mówisz pan tak spokojnie.
– Bo dlaczegoż mam być niespokojny?
Młody człowiek przestaje pracować.
– Moje dzieci – odezwał się głos z salonu – jak będzie skończone, proszę mię przywołać.
Mama mówi – zauważył młody człowiek.
– Ach, mamo, jeszcze długo, zepsułam, pan Juljusz poprawia, nadając wszystkiemu arystokratyczny ton.
– Może za bardzo kaprysisz?
– Okropnie.
– Panie Juljuszu, strzeż się rozkapryszonych.
– Boję się nawet i dlatego jestem cichy i pokorny.
– To ma znaczyć, mamo, że jest zjadliwy i szyderski.
– Wzywam do zgody.
– Zmieniasz pan obraz, traci on surowość, monotonność, rozjaśniasz go, dajesz mu harmonię, urok, całość.
– To nie ja, pani, to tylko ton, który się z po za chmur przedarł w promyku bladego światła, zaświecił na krzyżu kościółka, rozjaśnił jego kopułkę, oświecił czoło starca, zamigotał na uszkach i łebku jego psa, przyczołgał się po zielonej łące i odbił w stawie, świeci urokiem radości promienia, osuszającego łzy.
– To pan nazywasz tonem?
– To nazywam dobrym tonem w malarstwie.
– A w życiu?
– Tonem różnorodnych myśli i pragnień powinni być jeden cel zadania życia.
– Ciekawam.
– Jakże