– Czy pan wszystko poświęcisz dla celu?
– Wszystko prócz serca i przekonań.
– Nie wiele zatem zostaje.
– Dosyć, aby iść naprzód.
– Lecz nie dosyć aby dojść.
– Idźmy tylko. – Chodźmy, odprowadź mię pan do mamy.
– Wszystko skończone?
– Tylko kadryl.
– Nie nudzisz się, moje dziecię?
– Zgaduję zagadki, mamo.
– I uśmiechasz się?
– Zapytania były wesołe, ztąd uśmiech na ustach pani.
– Mamo, mister *** – Sir dawno jesteś w Londynie?
– Od trzech miesięcy.
– Dobrze się bawisz?
– O ile dobrze moja mamo można się bawić w nieustannem poszukiwaniu.
– To zależy moje dziecię od przedmiotu poszukiwań.
– I od trudów, pani, jakie sobie zadajemy szukając.
– I od gorączki z niecierpliwości przy szukaniu, nieprawdaż?
– Czy chcesz mi dokuczać?
– Dokuczać? – powtórzyła cicho matka zarumienionej róży – dokuczać?
Szlachetne, delikatne rysy zajaśniały miłością.
– Matko, nie bierz tak do serca każdego wyrazu swego rozpieszczonego dziecka.
– Rozgrymaszonego, chciałaś powiedzieć.
– Pieszczotą.
– Sir, strzeż się rozgrymaszonych.
– Jeżeli kaprysy jak zwykle podnoszą piękność, lubię je wyzywać.
– Chciałbyś pan często widzieć kaprysy?
– Zawsze one zdradzają fantazję, a fantazja gdy ma formę, staje się twórczą, a gdy ma piękną formę, sztuką piękną.
– Tyle słów dla oznaczenia jednego wyrazu.
– Jakiego?
– Należało powiedzieć: nie znoszę kaprysów, gdyż one są tylko sztuką.
– Przeciwnie, ja wierzę w prawdę kaprysów, gdy one są sztuką piękną, bo przecież piękno jest prawdą.
– Filozofja na balu.
– Chociażby dla kontrastu.
– Może sir szukasz kontrastów?
– Życie, sympatja, harmonia, złożone z kontrastów.
– Czy jeszcze zostajemy, moje dziecię? gdyż przyznam się, jestem już zmęczona gorącem.
– Jedźmy, mamo, boję się, abym nie zaczęła słuchać wykładu filozofji. Zostawiam pana poszukiwaniom, – Już nie szukam.
– Straciłeś pan nadzieję?
– Na dzisiaj.
– I cofasz się?
– Odchodzę.
– Podaj mi sir okrycie.
– Czy pani pozwolisz zapiąć je?
– Ostrożnie.
Zapinał i ręce mu drżały; czyż to jego wina?
– Służący zapomniał o twych bucikach, Ado.
– Włożę je w powozie.
– Moje dziecko, zaziębisz się.
– Moja mamo.
Młody człowiek przyklęknął.
– Zechciej pani oprzeć rękę o moje ramię.
– Więc pan znalazł nareszcie – buciki?
– Jako jeden listek czterolistnej koniczyny.
– Mamy i legendę.
Atłasowy trzewiczek i jedwabna pończoszka okryte.
– Rycerzu, czem ci wynagrodzę twoją rycerskość? nie mam szarfy.
– Szarfa upoważnia walczyć w imieniu swej damy, czy pani mi pozwolisz nosić swój kolor?
– Szarfa upoważnia do błędnych podróży i poszukiwań.
– Szarfa nakazuje z podróży wrócić lub poledz.
– Róża mi przeszkadza pod okryciem… weź ją rycerzu z życzeniem, abyś przed jej zwiędnięciem odszukał; ona nie nakazuje powrotu.
Zarumieniona róża została w ręku młodego człowieka, a róża bez rumieńca, blada, spokojna, zamyślona, zniknęła w mgle.
Odgłos muzyki, turkot kół i iskry z podków koni, zarumieniona róża, potem cisza i ciemność jak tajemnica, Na bladem angielskiem niebie złote słońce oświeca długą aleję Hyde-parku.
Wielki Achiles odlany z dział francuzkich, i długa kolumnada dwóch bram otwierają wejście.
Droga obejmuje staw, biegnąc horyzontalnie, na wzgórzu stroi się w przeźroczystą gazę mgły i spada u podnóża pomnika księcia Alberta.
W alei konie, na koniach amazonki, drzewa rzucają cień, promienie słońca ozłacają szarawy koloryt pejzażu.
Na karym koniu z białą pęciną, galopem z prawej nogi jechała amazonka. Czarny kapelusz męzki, kołnierzyki dżokiej-klub i pejcza w ręce, okrytej ciemną rękawiczką. Ton sam niezapomniany uśmiech, ta sama bladość lic i nieprzygaszony ogień w źrenicach. Powaga i smutek na twarzy, gniew w oczach.
W tłumie jeźdźców jeden rzut oka odróżnił młodego człowieka, z białą, zarumienioną różą w pętlicy. Koń dostał ostrogę, poskoczył, z dumą wstrząsając głową, z nozdrzów para, a w oczach jego przebaczenie dla swej pani.
– Ja i mój Hektor witamy cię, sir. – Amazonka wyciąga rączkę do uścisku. – Zginąłeś, przepadłeś.
– Tak jak ginie kamyk, rzucony do wody, lub liść opadły z drzewa.
– Sentymentalne porównanie.
– Nie mniej przeto prawdziwe.
– Sentymentalizm może być prawdą, zawsze atoli nie przestanie być słabością.
– Słabością smutku i tęsknoty.
– Czuję, że sentymentalizm wdziewa już czarny płaszcz melancholji; to okropne. – Zkąd pan powracasz? z pustyni?
Konie dwojga młodych ludzi wyrównały się; jadą stępo.
– Z pustyni gorących pragnień i niemożności.
– Szkoda, że sir nie jesteś podobny do naszego lorda, i gdybyś kulał…
– Moja fantazja za to kuleje, moje myśli…
– Wyzywasz pan na komplementa. Twoja fantazja urocza, nawet niebezpieczna.
– Czy tak?
– Radzę ci ją ukrywać, aby nie robić nieszczęśliwych.
– Nie lubisz pani zatem filozofji i fantazji.
– Boję się ich tylko, a nawet przeczuwam, że sir jesteś poetą.
– O tyle, o ile świat jest uczuciowy.
– Zwątpienie i rozczarowanie; nie wierzysz pan w serce?
– Przyznam