Mama sobie życzy. Ignacy Maciejowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ignacy Maciejowski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-270-0903-6
Скачать книгу
Zostawiam pana samego, dając mu czas do namysłu – mówiła zarumieniona róża, przechodząc w piątej figurze do drugiej pary.

      – Czy pan wszystko poświęcisz dla celu?

      – Wszystko prócz serca i przekonań.

      – Nie wiele zatem zostaje.

      – Dosyć, aby iść naprzód.

      – Lecz nie dosyć aby dojść.

      – Idźmy tylko. – Chodźmy, odprowadź mię pan do mamy.

      – Wszystko skończone?

      – Tylko kadryl.

      – Nie nudzisz się, moje dziecię?

      – Zgaduję zagadki, mamo.

      – I uśmiechasz się?

      – Zapytania były wesołe, ztąd uśmiech na ustach pani.

      – Mamo, mister *** – Sir dawno jesteś w Londynie?

      – Od trzech miesięcy.

      – Dobrze się bawisz?

      – O ile dobrze moja mamo można się bawić w nieustannem poszukiwaniu.

      – To zależy moje dziecię od przedmiotu poszukiwań.

      – I od trudów, pani, jakie sobie zadajemy szukając.

      – I od gorączki z niecierpliwości przy szukaniu, nieprawdaż?

      – Czy chcesz mi dokuczać?

      – Dokuczać? – powtórzyła cicho matka zarumienionej róży – dokuczać?

      Szlachetne, delikatne rysy zajaśniały miłością.

      – Matko, nie bierz tak do serca każdego wyrazu swego rozpieszczonego dziecka.

      – Rozgrymaszonego, chciałaś powiedzieć.

      – Pieszczotą.

      – Sir, strzeż się rozgrymaszonych.

      – Jeżeli kaprysy jak zwykle podnoszą piękność, lubię je wyzywać.

      – Chciałbyś pan często widzieć kaprysy?

      – Zawsze one zdradzają fantazję, a fantazja gdy ma formę, staje się twórczą, a gdy ma piękną formę, sztuką piękną.

      – Tyle słów dla oznaczenia jednego wyrazu.

      – Jakiego?

      – Należało powiedzieć: nie znoszę kaprysów, gdyż one są tylko sztuką.

      – Przeciwnie, ja wierzę w prawdę kaprysów, gdy one są sztuką piękną, bo przecież piękno jest prawdą.

      – Filozofja na balu.

      – Chociażby dla kontrastu.

      – Może sir szukasz kontrastów?

      – Życie, sympatja, harmonia, złożone z kontrastów.

      – Czy jeszcze zostajemy, moje dziecię? gdyż przyznam się, jestem już zmęczona gorącem.

      – Jedźmy, mamo, boję się, abym nie zaczęła słuchać wykładu filozofji. Zostawiam pana poszukiwaniom, – Już nie szukam.

      – Straciłeś pan nadzieję?

      – Na dzisiaj.

      – I cofasz się?

      – Odchodzę.

      – Podaj mi sir okrycie.

      – Czy pani pozwolisz zapiąć je?

      – Ostrożnie.

      Zapinał i ręce mu drżały; czyż to jego wina?

      – Służący zapomniał o twych bucikach, Ado.

      – Włożę je w powozie.

      – Moje dziecko, zaziębisz się.

      – Moja mamo.

      Młody człowiek przyklęknął.

      – Zechciej pani oprzeć rękę o moje ramię.

      – Więc pan znalazł nareszcie – buciki?

      – Jako jeden listek czterolistnej koniczyny.

      – Mamy i legendę.

      Atłasowy trzewiczek i jedwabna pończoszka okryte.

      – Rycerzu, czem ci wynagrodzę twoją rycerskość? nie mam szarfy.

      – Szarfa upoważnia walczyć w imieniu swej damy, czy pani mi pozwolisz nosić swój kolor?

      – Szarfa upoważnia do błędnych podróży i poszukiwań.

      – Szarfa nakazuje z podróży wrócić lub poledz.

      – Róża mi przeszkadza pod okryciem… weź ją rycerzu z życzeniem, abyś przed jej zwiędnięciem odszukał; ona nie nakazuje powrotu.

      Zarumieniona róża została w ręku młodego człowieka, a róża bez rumieńca, blada, spokojna, zamyślona, zniknęła w mgle.

      Odgłos muzyki, turkot kół i iskry z podków koni, zarumieniona róża, potem cisza i ciemność jak tajemnica, Na bladem angielskiem niebie złote słońce oświeca długą aleję Hyde-parku.

      Wielki Achiles odlany z dział francuzkich, i długa kolumnada dwóch bram otwierają wejście.

      Droga obejmuje staw, biegnąc horyzontalnie, na wzgórzu stroi się w przeźroczystą gazę mgły i spada u podnóża pomnika księcia Alberta.

      W alei konie, na koniach amazonki, drzewa rzucają cień, promienie słońca ozłacają szarawy koloryt pejzażu.

      Na karym koniu z białą pęciną, galopem z prawej nogi jechała amazonka. Czarny kapelusz męzki, kołnierzyki dżokiej-klub i pejcza w ręce, okrytej ciemną rękawiczką. Ton sam niezapomniany uśmiech, ta sama bladość lic i nieprzygaszony ogień w źrenicach. Powaga i smutek na twarzy, gniew w oczach.

      W tłumie jeźdźców jeden rzut oka odróżnił młodego człowieka, z białą, zarumienioną różą w pętlicy. Koń dostał ostrogę, poskoczył, z dumą wstrząsając głową, z nozdrzów para, a w oczach jego przebaczenie dla swej pani.

      – Ja i mój Hektor witamy cię, sir. – Amazonka wyciąga rączkę do uścisku. – Zginąłeś, przepadłeś.

      – Tak jak ginie kamyk, rzucony do wody, lub liść opadły z drzewa.

      – Sentymentalne porównanie.

      – Nie mniej przeto prawdziwe.

      – Sentymentalizm może być prawdą, zawsze atoli nie przestanie być słabością.

      – Słabością smutku i tęsknoty.

      – Czuję, że sentymentalizm wdziewa już czarny płaszcz melancholji; to okropne. – Zkąd pan powracasz? z pustyni?

      Konie dwojga młodych ludzi wyrównały się; jadą stępo.

      – Z pustyni gorących pragnień i niemożności.

      – Szkoda, że sir nie jesteś podobny do naszego lorda, i gdybyś kulał…

      – Moja fantazja za to kuleje, moje myśli…

      – Wyzywasz pan na komplementa. Twoja fantazja urocza, nawet niebezpieczna.

      – Czy tak?

      – Radzę ci ją ukrywać, aby nie robić nieszczęśliwych.

      – Nie lubisz pani zatem filozofji i fantazji.

      – Boję się ich tylko, a nawet przeczuwam, że sir jesteś poetą.

      – O tyle, o ile świat jest uczuciowy.

      – Zwątpienie i rozczarowanie; nie wierzysz pan w serce?

      – Przyznam