W pustyni i w puszczy. Генрик Сенкевич. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-270-1555-6
Скачать книгу
obawy, by się zabłąkał i nie zjawił na pierwszym popasie. Dromader, na którym jechał Idrys ze Stasiem, biegł tuż obok wierzchowca Nel, tak że dzieci mogły rozmawiać swobodnie. Siedzenie, które wymościli Sudańczycy, okazało się wyborne i dziewczynka wyglądała w nim rzeczywiście jak ptaszek w gniazdku. Nie mogła spaść, nawet śpiąc, i jazda męczyła ją daleko mniej niż w nocy. Jasne światło dzienne dodało obojgu dzieciom otuchy. W serce Stasia wstąpiła nadzieja, że skoro Saba ich doścignął, to i pogoń potrafi uczynić to samo. Tą nadzieją podzielił się natychmiast z Nel, która uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od chwili porwania.

      – A kiedy nas dogonią? – spytała po francusku, by Idrys nie mógł ich zrozumieć.

      – Nie wiem. Może dziś jeszcze, może jutro, może za dwa lub trzy dni.

      – Ale nie będziemy jechali z powrotem na wielbłądach?

      – Nie. Dojedziemy tylko do Nilu, a Nilem do El-Wrasta.

      – To dobrze, oj, dobrze!

      Biedna Nel, która tak lubiła poprzednio tę jazdę, miała jej teraz widocznie dosyć.

      – Nilem… do El-Wrasta i do tatusia! – poczęła powtarzać sennym głosem.

      I ponieważ na poprzednim postoju nie wyspała się należycie, więc usnęła znowu głębokim snem, takim, jakim po wielkim zmęczeniu śpi się nad ranem.

      Tymczasem Beduini pędzili wielbłądy bez wytchnienia i Staś zauważył, że kierują się w głąb pustyni.

      Więc chcąc zachwiać w Idrysie pewność, że zdołają ujść przed pogonią, a zarazem pokazać mu, że sam liczy na nią niezawodnie, rzekł:

      – Odjeżdżacie od Nilu i od Bahr-Jussef; ale nic wam to nie pomoże, bo przecie nie będą was szukali nad brzegiem, gdzie wsie leżą jedna przy drugiej, ale w głębi.

      A Idrys zapytał:

      – Skąd wiesz, że odjeżdżamy od Nilu, skoro brzegów nie możesz stąd dostrzec?

      – Bo słońce, które jest po wschodniej stronie nieba, grzeje nas w plecy; to znaczy, że skręciliśmy na zachód.

      – Mądry z ciebie chłopiec – rzekł z uznaniem Idrys.

      Po chwili zaś dodał:

      – Ale ani pogoń nas nie doścignie, ani ty nie uciekniesz.

      – Nie – odrzekł – ja nie ucieknę… chyba z nią.

      I ukazał na śpiącą Nel.

      Do południa pędzili prawie bez wytchnienia, ale gdy słońce wzbiło się wysoko na niebo i poczęło przypiekać, wielbłądy, które z natury mało się pocą, oblały się jednak potem i bieg ich stał się znacznie wolniejszy. Karawanę otoczyły znowu skały i osypiska. Wąwozy, które w czasie deszczów zmieniają się w łożyska strumieni, czy tzw. khory, zdarzały się coraz częściej. Beduini zatrzymali się na koniec w jednym z nich, całkiem ukrytym wśród skał. Lecz zaledwie zsiedli z wielbłądów, podnieśli krzyk i rzucili się naprzód, schylając się co chwila i ciskając przed siebie kamieniami. Stasiowi, który jeszcze nie zsunął się z siodła, przedstawił się dziwny widok. Oto spośród suchych krzaków porastających dno khoru wysunął się duży wąż i wijąc się z szybkością błyskawicy między okruchami skał, umykał do jakiejś znanej sobie kryjówki. Beduini ścigali go zaciekle, a na pomoc im poskoczył Gebhr z nożem w ręku. Ale z powodu nierówności gruntu zarówno trudno trafić było w węża kamieniem, jak przygwoździć go nożem wkrótce też wrócili wszyscy trzej z widocznym w twarzach przestrachem.

      I zabrzmiały zwykłe u Arabów okrzyki:

      – Allach!

      – Bismillach!

      – Maszallach!

      Następnie obaj Sudańczycy poczęli spoglądać jakimś dziwnym, zarazem badawczym i pytającym wzrokiem na Stasia, który nie rozumiał wcale, o co chodzi.

      Tymczasem Nel zsiadła także z wielbłąda i jakkolwiek mniej była zmęczona niż w nocy, Staś rozciągnął dla niej wojłok w cieniu na równym miejscu i kazał się jej położyć, by mogła, jak mówił, rozprostować nóżki. Arabowie zabrali się do południowego posiłku, który jednak składał się tylko z sucharów i daktyli oraz z syku wody. Wielbłądów nie pojono, albowiem piły w nocy. Twarze Idrysa, Gebhra i Beduinów były wciąż frasobliwe i postój odbywał się w milczeniu. Na koniec Idrys odwołał Stasia na bok i począł wypytywać go z twarzą zarazem tajemniczą i niespokojną:

      – Widziałeś węża?

      – Widziałem.

      – Nie tyś go zaklął, by się nam ukazał?

      – Nie.

      – Spotka nas jakieś nieszczęście, gdyż ci głupcy nie zdołali węża zabić!

      – Spotka was szubienica.

      – Milcz. Czy twój ojciec nie jest czarownikiem?

      – Jest – odpowiedział bez wahania Staś zrozumiawszy w jednej chwili, że ci dzicy i przesądni ludzie uważają ukazanie się płaza za złą wróżbę i za zapowiedź, że ucieczka im się nie uda.

      – To więc twój ojciec nam go zesłał – odpowiedział Idrys – ale powinien zrozumieć, że za jego czary możemy się pomścić na tobie.

      – Nic mi nie zrobicie, gdyż przypłaciliby za moją krzywdę synowie Fatmy.

      – I to już zrozumiałeś? Ale pamiętaj, że gdyby nie ja, byłbyś spłynął krwią pod korbaczem Gebhra – ty i mała bint także.

      – Wstawię się też tylko za tobą, a Gebhr pójdzie na powróz.

      Na to Idrys popatrzył na niego przez chwilę jakby ze zdziwieniem i rzekł:

      – Życie nasze nie jest jeszcze w twoich rękach, a ty przemawiasz już do nas jak nasz pan…

      Po chwili zaś dodał:

      – Dziwny z ciebie uled (chłopiec) i takiego jeszcze nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was, lecz ty się miarkuj i nie gróź.

      – Bóg karze zdradę – odpowiedział Staś.

      Było jednak rzeczą widoczną, że pewność, z jaką mówił chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod postacią węża, który zdołał umknąć, zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy już na wielbłąda powtórzył kilkakrotnie: "Tak! ja byłem dla was dobry!", jakby na wszelki wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a następnie zaczął przesuwać ziarnka różańca wyrobione ze skorupy orzecha dum i modlić się.

      Koło godziny drugiej po południu upał, mimo iż pora była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie było żadnej chmurki, ale krańce widnokręgu poszarzały. Nad karawaną unosiło się kilka sępów, których rozpostarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne cienie na płowe piaski. W rozpalonym powietrzu czuć było jakby swąd. Wielbłądy nie przestając pędzić poczęły dziwnie chrząkać.

      Jeden z Beduinów zbliżył się do Idrysa.

      – Zanosi się na coś niedobrego – rzekł.

      – Co myślisz? – zapytał Sudańczyk.

      – Złe duchy zbudziły wiatr śpiący na zachodzie pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam.

      Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i odpowiedział:

      – Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły jak khmasin.

      – Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Hamel całą karawanę, a odwiał ją dopiero zeszłej zimy. Ualla! Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.

      – Trzeba