– Ktoś przekręcił moje imię i już tak zostało – wyjaśnił w końcu Oryński.
– Pech.
– Nawet nie wiesz jaki – odparł pod nosem, a potem uchylił jedno z okien. – Nikogo tu nie było od twojego wyjazdu?
– Ano nie. Jak widać.
– I czuć – zauważył. – Nie masz kogoś, kto mógłby wpadać tu choćby po to, żeby trochę przewietrzyć i podlać kwiatki?
Spojrzał na uschnięte liście na parapecie, a potem przesunął palcem po futrynie okna. Złogi kurzu przywodziły na myśl te, które swego czasu zalegały w ruderze Harry’ego McVaya na Elsnerowie.
– Raczej nie. Jestem typem borsuka.
Niewiele mu to mówiło, jeśli pominąć Lwa Buchelta, jego niegdysiejszego i na szczęście tylko przejściowego patrona.
– Na równinach stronię od ludzi – ciągnęła Kabelis. – W górach siłą rzeczy musisz spędzać z członkami wyprawy dwadzieścia cztery godziny na dobę, czasem w niewielkim namiocie. Ciśniecie się jak sardynki, w oczekiwaniu na poprawę pogody. Tutaj sobie odbijam.
– Mhm.
– Jeśli chcesz spytać o mycie się, wypróżnianie i ewentualne doznania węchowe na wyprawach, to załatwmy to od razu.
– Nie miałem zamiaru.
Odsunęła sobie krzesło i usiadła przy stole. Narysowała na zakurzonym blacie uśmiechniętą buźkę, a potem przeniosła uwagę na wciąż rozglądającego się Oryńskiego.
– Szkoda, bo to dałoby ci jakieś pojęcie o warunkach panujących w Himalajach – dodała. – Na dużej wysokości zamarza wszystko, bakterie też. Dlatego gdybyś kiedyś porwał się na jakiś ośmiotysięcznik, przynajmniej przez parę dni brakiem kąpieli nie musisz się przejmować.
– Raczej się nie wybieram – odparł Oryński, siadając obok. – Ale chcę się dowiedzieć wszystkiego na ten temat.
– To uzbrój się w cierpliwość, bo jest sporo do gadania.
Przypuszczał, że żadne słowa, zdjęcia ani filmy nie oddadzą tego, co dzieje się w górnych partiach Himalajów czy Karakorum. Musiał jednak mieć choćby ogólny zarys, jeśli zamierzali z Chyłką bronić Kabelis na sali sądowej.
– Co muszę wiedzieć na początek?
Klara zawinęła dłoń w rękaw bluzki, a potem przesunęła nią po stole. Oparła się na nim łokciem i przez moment przypatrywała się Kordianowi, jakby był zupełnym ignorantem.
– Na początek? – spytała. – Choćby to, że wchodząc na te szczyty, musimy sprawdzać prognozę pogody, jaka interesuje tylko nas i jeszcze jedną grupę społeczną. Wiesz jaką?
– Nie.
– Pilotów samolotów pasażerskich. Na ośmiu tysiącach wieją jet streamy, którymi przejmują się tylko oni i my.
– Okej.
– Przyda ci się jeszcze informacja, że od siedmiu tysięcy ośmiuset metrów wzwyż zaczyna się strefa śmierci.
– Brzmi świetnie.
– Bo tam jest początek prawdziwej zabawy. W zawrotnym tempie tracisz siły, masa ciała spada jak szalona, a twój organizm nie potrafi już się regenerować. Pali jak szalony nie tylko tłuszcz, ale też białka w mięśniach.
Może na myśl o skrajnym wygłodzeniu, a może przez to, że nie zjadł śniadania, Oryńskiemu zaburczało w brzuchu. Kabelis uśmiechnęła się pod nosem.
– Innymi słowy poruszasz się do przodu, ale tak naprawdę powoli umierasz – dodała. – Jeśli jesteś dobrze zaprawiony, wytrzymasz w strefie śmierci dwa, może trzy dni. A pamiętaj, że my wchodzimy jeszcze wyżej.
I to z własnej, nieprzymuszonej woli, co było dla niego raczej osobliwe.
– Na Evereście wylądował w historii tylko jeden śmigłowiec, francuski eurocopter. Gdybyś znalazł się na jego pokładzie i zdecydował się wyjść na szczyt, umarłbyś po dwóch minutach od opuszczenia maszyny – ciągnęła Kabelis. – Szczyt ma osiem tysięcy osiemset czterdzieści osiem metrów, co właściwie jest uśmiechem losu, bo górny limit wytrzymałości organizmu ludzkiego to dziewięć tysięcy.
– Nieźle.
Klara wzruszyła ramionami.
– Co tu dużo mówić, ktoś zaprojektował góry tak, żeby dało się na nie wejść. Dodałby do Everestu te sto pięćdziesiąt metrów z hakiem i byłoby pozamiatane.
Oryński podniósł się i bez większej nadziei sprawdził lodówkę. Była wyłączona, a kiedy tylko otworzył drzwiczki, buchnął z niej wyjątkowo nieprzyjemny smród. Natychmiast z powrotem ją zamknął.
– Na dole mają niezłe kebsy – rzuciła Kabelis. – Szczególnie falafela na cienkim cieście. Osiem zeta, a napełnisz brzuch jak polityk kieszenie przy dojeniu funduszy europejskich.
Kordian docenił to porównanie lekkim uśmiechem.
– Chodź – dodała Klara, a potem skierowała się do wyjścia.
Zanim zdążył zaproponować, że weźmie dwa falafele na wynos i tym samym sprawi, że unikną konfrontacji z innymi przypadkowymi ludźmi, Kabelis już otwierała drzwi. Ostatecznie uznał, że może i lepiej tę rozmowę prowadzić w innych warunkach.
Miejsce wyglądało niepozornie, właściwie jak każda inna kebabiarnia. Szyld przedstawiający mięso palące się niemal w ogniach piekielnych z pewnością przemówiłby jednak do Chyłki, podobnie jak smak serwowanych tu potraw.
Klara i Oryński usiedli przy skleconych z desek stolikach na zewnątrz i mimo że miejsca nie było wiele, nie musieli się przejmować, że ktoś będzie się przysłuchiwał rozmowie – pozostali klienci albo brali na wynos, albo zajadali się kebabami w środku.
– Zanim zaczniesz przesłuchanie, powiedz mi jedno – powiedziała Kabelis, ocierając dolną wargę z sosu.
Kordian skinął głową, nie chcąc mamrotać z pełnymi ustami.
– Dlaczego w ogóle wzięliście moją sprawę?
Przeżuwając, przyglądał się rozmówczyni i starał się ustalić, czy naprawdę nie zna odpowiedzi, czy tylko gra. Jeśli pierwsza wersja była słuszna, nie tylko Daria padła ofiarą tej sytuacji, ale także himalaistka. Jeśli nie, dwoje prawników było wyjątkowo perfidnie rozgrywanych.
Oryński w końcu przełknął kęs. Falafel z ciecierzycy rzeczywiście robił wrażenie.
– Nie zrozum mnie źle, jestem wdzięczna – dodała Klara. – Ale sami wiecie, że jestem czarną owcą polskiego alpinizmu. A w tej chwili pewnie też jedną z najbardziej znienawidzonych osób w tym kraju.
– W dodatku dowody przeciwko tobie są mocne, jeśli wierzyć prokuraturze – dodał Kordian, odkładając bułkę. – I nie zapominaj o tym, że nawet jeśli wygramy sprawę, spadnie na nas sporo krytyki. Jeżeli zaś przegramy, nasza renoma w środowisku pójdzie się rąbać.
– I tak źle, i tak niedobrze – podsumowała Kabelis. – Więc dlaczego mnie bronicie? Awit aż tyle wam