– Sporo jak na pół roku – mruknął Krzeptowski.
– Pytasz mnie, co myślę? To jedna wielka pralnia pieniędzy i wszystkie ich akcje są picem na wodę, zasłoną dymną robioną wyłącznie na pokaz. – Smotrycz nie dał się zrzucić z piedestału prelegenta numer jeden. – Ale jedną transakcję przeprowadzili naprawdę.
– Tak?
– Trzy miesiące temu. Kupili półtorej tony środków rolniczych, ochrony roślin, nawozów i takich tam. W sumie, jak się ktoś dobrze postarał, może mieć całkiem sporo na przykład pentrytu albo jakiegoś innego świństwa. Olbrycht może ci zrobić cały wykład na ten temat. Można śmiało wysadzać hotel Marriott. Albo Urząd Rady Ministrów. Jak zapytasz Olbrychta, pewnie ci potwierdzi.
– Po co? – zapytał Jakub.
– Co po co? Marriotta wysadzić? Może im się ta, no, architektura nie podoba. Mnie, szczerze mówiąc, też nie za bardzo…
– Bardzo śmieszne. Po co fundacja zajmująca się uchodźcami z Czeczenii kupiła środki ochrony roślin i nawozy? Oficjalnie znaczy. Jak to uzasadniają?
– Oficjalnie po to, aby zorganizować szkółkę rolniczą gdzieś na Pomorzu. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, to są rzeczywiście środki rolnicze. Prawie takie same, jakie kupił ten cały Breivik.
Jakub spojrzał na Krzeptowskiego. Sękaty góral siedział przygarbiony, podbródek opierając na zaciśniętych pięściach. Czoło przedzielała mu pionowa bruzda.
– Co myślisz? – zapytał Tyszkiewicz.
Krzeptowski wyprostował się. Mars na czole stał się głębszy.
– Do tej pory nam się udawało. I właśnie przestało.
Syntetyczna konkluzja.
Osiem pierwszych dni turnieju przebiegło spokojnie. Ot, kilka bójek po pijaku, jakieś śpiewy do późnej nocy, parę stłuczek samochodowych spowodowanych przez nienawykłych do warszawskiego sposobu jazdy Czechów czy Rosjan. Spływające do służb zabezpieczających imprezę informacje były raczej uspokajające: żadna rozpoznana organizacja terrorystyczna nie przejawiała aktywności, nie było słychać o jakichkolwiek przygotowaniach, środowiska zidentyfikowane jako potencjalnie niebezpieczne zachowywały się ostentacyjnie poprawnie.
Jakub od początku miał przeczucie, że to cisza przed burzą; impreza stanowi zbyt dogodny cel, zbyt atrakcyjne medialnie wielkie zbiorowisko ludzkie, by ciemne siły miały ją przegapić. I nawet nie chodziło o uderzenie w państwo polskie; mistrzostwa Europy w piłce nożnej są imprezą międzynarodową, niezwykle mocno obecną w mediach. A o co jak nie o zwrócenie na siebie uwagi świata chodzi wszelkiej maści ekstremistom?
Toteż Tyszkiewicz uspokajającymi meldunkami wcale nie był uspokojony. Intuicyjnie czekał, aż coś się w końcu wydarzy, bo wedle wszelkiej logiki wydarzyć się powinno. Działalność Abdullatifa al-Zahiriego – jakkolwiek nie stało się jeszcze nic poważnego, fakty przedstawione przez Smotrycza mogły okazać się całkiem niewinne – dobrze z tym podejrzeniem korespondowała.
Jakub nie zastanawiał się długo. Przygotowywał się do takiej sytuacji od kilku miesięcy.
– Są wszyscy? – zapytał. Nie sprecyzował, o kogo chodzi. Nie musiał.
– Powinni być. – Krzeptowski wstał. – Zawołam ich.
– Za trzy minuty w sali konferencyjnej.
3
Mahmud Saleh modlił się.
Spływał potem, ale to nie upał był powodem. W jego ojczyźnie takie temperatury były na porządku dziennym, wyższe o kilka czy kilkanaście stopni także nie robiły na nim specjalnego wrażenia.
Zaschło mu w gardle, jednak nie z powodu pragnienia. Potrafił się obejść bez wody długo, znacznie dłużej niż wydelikaceni mieszkańcy Europy. Tydzień na pustyni o jednej na wpół przerdzewiałej manierce ciepłej, stęchłej wody to trening, o jakim nikt tutaj nawet nie śni.
Drżał, ale nie z powodu gorączki. Był odporny na choroby, gładko przechodził drobne infekcje, nigdy w swoim dwudziestoletnim życiu nie był u lekarza.
Kręciło mu się w głowie. Dookoła wirował różnokolorowy tłum przechodniów, samochody trąbiły, autobusy ryczały wielokonnymi silnikami. Obok i nieco z tyłu dominowała sylwetka potężnego wieżowca – pałacu, naprzeciwko rozparł się zielonkawy drapacz chmur, za plecami niemal fizycznie czuł rozłożystą bryłę głównego miejskiego dworca kolejowego. Stał na chodniku, niemal tuż przy ulicy. Spieszący do autobusów ludzie potrącali go, klęli, ktoś nawet odepchnął. Ale Mahmud Saleh, ubrany w długi jasny płaszcz, tkwił w tym miejscu już od dwudziestu minut i czekał.
Czekał i modlił się.
Wersety sur szły gładko, niemal same, bez udziału pamięci i woli. Setki godzin spędzonych na nauce w medresie pozwoliły teraz wyłączyć świadomość i skoncentrować się na celu.
Cel.
W końcu go dostrzegł. Nie dalej niż o pięć metrów.
Odpowiednia tablica rejestracyjna. Biegnący przez całą burtę napis. Chłodne, klimatyzowane wnętrze. I dziesiątki ciekawych, przyklejonych do szyby twarzy.
Wielki, lśniący biały autobus. Przez chwilę pełzł, po czym zatrzymał się, unieruchomiony przez kolejkę czekających na zielone światło samochodów.
Mahmud Saleh postąpił krok, wypowiedział cztery ostatnie słowa modlitwy, po czym wyjął rękę z kieszeni.
4
Antoni Smotrycz, szef Wydziału Informatycznego. Obok nieodłączna Barbara Rakoczy.
Jadwiga Stec, szefowa Wydziału Zabezpieczenia,
Witold Seliwanow, szef samodzielnej sekcji Proteus,
Janusz Olbrycht, szef Wydziału Pirotechnicznego,
Bruno Wenderlich, szef Wydziału Rozpoznania i Wywiadu,
Leszek Goździk, szef samodzielnej sekcji bojowej.
Fachowcy z wieloletnim stażem. Doświadczeni profesjonaliści, odporni psychicznie, kompetentni, uczciwi i oddani celowi, który skupiał ich razem.
Minęło dopiero wpół do dziewiątej, ale już dawno byli w pracy. Jakub od początku kazał swojemu zespołowi stosować zasadę (i wszyscy bez słowa protestu przyjęli tę myśl jako własną), że jeżeli nic się nie dzieje, nie oznacza, że nic się nie dzieje, tylko że na razie nic o tym nie wiadomo. Czujność, podejrzliwość i nieuleganie błogostanowi – oto kilka najważniejszych cech, które od tej pory miały być mottem zespołu.
Smotrycz kończył referować dane na temat al-Zahiriego. Na dużym, stojącym na stalowym trójnogu ekranie widniała niezbyt udana fotografia młodego ciemnookiego mężczyzny, uzyskana ze studenckich akt uczelni w Koluszkach. Wszyscy wpatrywali się w nią z natężeniem.
Smotrycz umilkł i przez moment w pokoju słychać było tylko hałas dochodzący z ulicy. Warszawiacy nadal wyrażali radość z wczorajszego zwycięstwa nadmiernym używaniem klaksonów.
– Tak to na razie wygląda – powiedział Jakub, wodząc wzrokiem po twarzach członków zespołu. – Niewiele mamy.
– Nie wiem, czy na tej podstawie warto uruchamiać jakieś większe poszukiwania – powiedział Wenderlich.
Jego