ZAMIAST WSTĘPU
CV
Mój dziadek, Jan Fedorowicz, rzeźbiarz i architekt, tuż po I wojnie światowej założył firmę, która po II wojnie wzniosła na nowo kolumnę Zygmunta. Jan miał między innymi córkę Janinę i syna Janusza, a Janusz miał syna Jacka. Złośliwi twierdzą, że tradycja zaczynania imion od „ja” świadczy o chorobliwym egocentryzmie Fedorowiczów. Albo o sknerstwie, bo mogło chodzić o to, by obrusy, przechodząc z pokolenia na pokolenie, miały wciąż właściwy monogram. To może być prawda, moja córka ma na imię Joanna, cała rodzina zawsze myślała praktycznie, bo wciąż się dorabiała, zaczynając od zera po kolejnych kataklizmach. Tak. Fedorowicze to groszoroby. Tę cechę wykazują nawet ci przedstawiciele rodziny, których losy rzuciły w zawody tak zwane artystyczne.
Jestem rocznik 1937, wykształcenie wyższe, tytuł zawodowy: dyplomowany artysta malarz. Dokładniej: malarz sztalugowy, olejny, niesprzedawalny. Ta ostatnia cecha jest odpowiedzią na ewentualne pytanie o przyczynę uporczywego podejmowania prób działalności zarobkowej we wszystkich innych dziedzinach sztuki, wyjąwszy te, których uprawianie wymagałoby bodaj cienia talentu muzycznego. Aczkolwiek, tu muszę się przyznać, że geny moich przodków groszorobów skłaniały mnie do podejmowania prób także i na tym polu.
Najpierw zarabiałem jako rysownik karykaturzysta. Do zarabiania w ogóle zostałem gwałtownie przymuszony w wieku lat szesnastu, ponieważ groszoroby, z których się wywodzę, miały cechę, która w roku 1953 – kiedy to szczęśliwie zostałem studentem wydziału malarstwa – była nie do zaakceptowania: jej pieniądze pochodziły z biznesów prywatnych. Zostały więc prawie wszystkim Fedorowiczom wydarte z gardeł co do grosza, by sprawiedliwości rewolucyjnej stało się zadość. Same gardła komuniści pozostawili jednak w stanie nietkniętym, co trzeba im zapisać na plus. Jako potomek wyzyskiwaczy nie mogłem ubiegać się o stypendium, więc żeby nie głodować, musiałem natychmiast wziąć się za zarabianie. Wpadłem na pomysł, by oferować gazetom dowcipy rysunkowe i już po trzech latach byłem jednym z najlepiej zarabiających studentów na całej uczelni.
Na początku rysowałem dowcipy bez podpisu. Potem z podpisami. Potem podpisy zaczęły mi się wydłużać, powstawały z nich felietony, a po rozpisaniu felietonów na głosy – skecze.
Zacząłem sprzedawać te teksty w czasopismach, potem w radiu z własnym wykonaniem, potem – wciąż te same – w wydawnictwach jako książki, czyli zbiory felietonów.
Fragmenty niektórych udawało się potem dodatkowo wklejać do filmu, też z własnym wykonaniem, a także do telewizji, też z własnym, dzięki czemu zdarzało się, że z jednego dowcipu wymyślonego w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku żyłem jeszcze w pierwszych latach wieku bieżącego. Inkasując honorarium jako autor, ilustrator, lektor, scenarzysta, wykonawca i w końcu wreszcie reżyser (Dziennik Telewizyjny Jacka Fedorowicza, 1995–2006). Praca reżysera jest zwieńczeniem kariery, funkcją najlepszą ze wszystkich, bo reżyser niczego już nie musi wymyślać, nie musi w ogóle nic robić, na pewno nie musi nic umieć, wystarczy tylko, że dobierze sobie odpowiednich współpracowników.
W tej chwili tak rozmyślam, że chyba dołożę sobie kolejny sposób zarabiania – zacznę pracować jako naukowiec. Analizujący, systematyzujący i popularyzujący własną twórczość. Czyli tych kilka dowcipów, które udało mi się modyfikować przez dziesięciolecia. Może w ten sposób przedłużę ich życie o kolejną dekadę?
Na wypadek gdybym nie zdążył z monumentalnym dziełem będącym podsumowaniem mojej twórczości, już teraz, przy okazji niniejszego skrótu biografii, wypełnię obowiązek, który od lat na mnie ciąży, a którego jakoś do tej pory nie zdołałem wypełnić, podziękuję mianowicie tym, którzy pomogli mi się utrzymać w jakiej takiej artystycznej formie aż do dziś, czyli – jak by nie było – przez ponad sześćdziesiąt lat.
Dziękuję Bogumiłowi Kobieli i Zbigniewowi Cybulskiemu za to, że przy pomocy naszego teatru Bim-Bom w 1954 roku zapewnili mi pierwsze w życiu brawa widowni, tak wielkie, że potem – uzależniony – przez całe życie usiłowałem powtórzyć ten sukces. Bezskutecznie, ale usiłowałem, i to w pewnych okresach okazywało się niezłym sposobem na życie.
Dziękuję Jerzemu Gruzie za to, że dość wcześnie pojął zasady postępowania dobrego reżysera i w 1963 roku zaangażował mnie do swych telewizyjnych show (Poznajmy się, Małżeństwo doskonałe i innych) jako współpracownika.
Dziękuję Stanisławowi Barei za to, że wymyślał scenariusze, które wystarczyło tylko zapisywać. Zapisywałem i dziś chodzę w glorii współscenarzysty.
Dziękuję Annie Fedorowicz, mojej żonie, za to, że podsuwała pomysły, dzięki którym mogłem czasem odejść od ulubionych żartów z lat 50.
Dziękuję redaktorowi Giedroyciowi za to, że zlecił Stefanowi Kisielewskiemu napisanie dla paryskiej „Kultury” recenzji mojego zbioru felietonów (W zasadzie tak) wydanego w 1975 roku, a ten mnie tak nachwalił, że sam uwierzyłem w niezwykłą wartość tej książki i postanowiłem pisać następne.
Dziękuję wszystkim słuchaczom magazynu 60 minut na godzinę za to, że słuchali masowo, dzięki czemu magazyn ten w 1981 roku okazał się najpopularniejszą pozycją polskich mediów (bijąc liczbą odbiorców wszystkie programy telewizyjne łącznie z serialami!).
Dziękuję Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu za to, że w 1952 roku stworzył Radio Wolna Europa. Od początku wiedziałem, że muszę kiedyś się tam wkręcić i udało się, byłem współpracownikiem Wolnej przez ostatnich kilkanaście lat jej istnienia.
Na koniec wreszcie dziękuję Wojciechowi Jaruzelskiemu za to, że wprowadził stan wojenny. Dzięki temu przeżyłem najrozkoszniejszy okres działalności, robiąc kasety wideo, audio, wystawy prosolidarnościowych rysunków, karykatur i portretów Lecha Wałęsy (któremu też dziękuję przy okazji za wszystko), pisząc i występując całkowicie poza cenzurą, aż do odzyskania niepodległości. Frajda pisania nielegalnego została mi w roku 1989 odebrana.
Tu dodam, że ponieważ piszę te słowa w lecie roku 2016, nie mogę nie zauważyć, że perspektywa ponownego odczuwania wyżej wzmiankowanej frajdy jest coraz realniejsza i być może już niedługo będę mógł dołożyć tu jeszcze podziękowania dla Jarosława Kaczyńskiego.
REFLEKSJE WARSZAWSKIE
Powiślak napływowy
Po Pierwszej Światowej coś pociągnęło dwóch warszawskich Fedorowiczów z Ochoty rodem nad nowo odzyskane morze, którego brzeg postanowili skolonizować. Stryj Wacław znalazł się wśród absolwentów jednego z pierwszych roczników Szkoły Morskiej, potem w Gdyni dochrapał się współwłasności pięciu statków, czy może raczej stateczków – kroniki rodzinne na ten temat milczą – ściągnął z Warszawy młodszego brata Janusza, Janusz żonę Wandę, a ona urodziła mnie. Nie tylko urodziła mnie w Gdyni, ale i wychowała w kulcie tego miasta. „Gdzie tam Powiślu do Gdyni!” – myślałem.
Mieszkałem już jednak na Czerniakowskiej. Gdy w 1939 roku Tatę zmobilizowano, Mama wzięła mnie pod pachę i niemal ostatnim pociągiem zdążyła uciec z Gdyni do Warszawy, do Dziadków Schmidtów na Czerniakowską 202, róg Okrąg. Miałem dwa lata. Pierwsze obrazki, które na zawsze wbiły mi się w pamięć, pochodzą z Powiśla: żaglówki przy cyplu, cukiernia na Dobrej, fryzjer na Szarej (po schodkach w dół), tramwaj linii 2w przejeżdżający pod naszymi oknami ze Śródmieścia do Wilanowa, potężna gazownia na Ludnej i setki innych. Gdynię miałem tylko na zdjęciach.
Kolejna ucieczka była o tyle łatwiejsza, że już nie trzeba było mnie brać pod pachę. Jako siedmiolatek poruszałem się na własnych nogach, uciekając w panicznym strachu, znów w ostatniej chwili, tuż przed atakiem Niemców na Powiśle, 11 września 1944 roku.
Po wojnie rodzice wrócili do kolonizowania polskiego morza, nie na długo niestety, bo państwo ludowe po krótkim okresie łaskawości zaczęło wyrzucać z pasa