– Czekaj. Pójdziemy, zobaczymy, czy on naprawdę pomarł.
No dobra. Siada ten dziedzic z tym ekonomem, przyjeżdżają, no, ta żona wyszła naprzeciw, wpuszcza ich do mieszkania. Ale ten pan powiada tak:
– Czekaj, ekonomie! Zara zobaczymy. Jak on pomarł, to dobrze. Każę tej gosposi, żeby roztworzyła koszulę tu, na piersi, swemu mężu.
Więc ta otwiera tę koszulę, a on miał taku szpicrutkę, która była na końcu, wie pan, takim, na przykład, ołowiem… On podchodzi – jak go gwizdnął, wie pan, raz – ten zęby ścisnął, ten umarły, i wytrwał. Jak go gwizdnie drugi raz, proszę pana, tą szpicrutką – wytrzymał. A jak go gwizdnie trzeci raz, patrzy, czy mu już ta skóra pękła na piersi! I wytrzymał, tylko ścisnął zęby. Więc widzi ten cały dziedzic, że już on to wytrzymał, powiada:
– Powstań, daruję ci wszystko, masz włókę ziemi za to, żeś mógł tak wytrzymać.
Właśnie ten dziedzic mu tak zrobił. […] To mnie osobiście opowiadał, który był ekonomem, nijaki pan Kondraciuk”278.
Strzygoń to nieboszczyk udający człowieka, tutaj zaś człowiek udaje nieboszczyka. Za pomocą tej przewrotnej opowieści ekonom wyraża ideologię panowania w ustroju pańszczyźnianym: najlepszy chłop to taki, który jest żywym trupem. Tylko ten, kto ugasi w duszy żar wolności, być może z łaski pana odrodzi się jako człowiek. Powstanie z umarłych i uzyska wolność, a w zasadzie własność. Wolność i własność są tożsame, bo tylko ten, kto ma włości, może panować. A tylko ten, kto panuje, jest pełnoprawnym człowiekiem.
Część II
Patriarchat
Rozdział 4
Na dwór
Wytresowany – Czerwone buty – Nowe nazwisko – Ciągły służący – Familia – Linie ucisku – Ustanowiona hierarchia – Klej społeczny – Możnowładztwo – Dobry pan – Osty na karbowego
Mówili o nich dusze, tak jakby ciał nie mieli. Ale to właśnie o ciała chodziło.
Nie byłoby polowań bez strzelców, konnych wypraw bez stangretów i forszpanów, obiadów bez kucharzy, ryb bez rybaków, warzyw bez ogrodowczyków, piwa bez mielcarzy, ubrań bez krawców. Na dworach robiły dziewki, nianie, mamki, pokojówki, garderobiane; lokaje, laufry, owczarze, cieśle, kołodzieje. Drogi i mosty trzeba było naprawiać. Ktoś musiał drzewa narąbać, konie popasać, bydło napoić, wody nanieść, krowy z pola przygnać, ogród polać, do stołu podać, z przesyłką do sąsiedniego dworu pobiec. Posiekać kapustę, nadrzeć pierza, wyrobić płótno. Stróżować w dzień i w nocy.
Nie było jednej, odgórnie ustalonej pańszczyzny – tylko jej niezliczone lokalne wcielenia. Początkowo, pisał Lubomirski, „posługi poddańcze były tak różnorodne, wielkie i zmienne, jak wymagały tego odpowiednie potrzeby” dworu279. Z czasem je spisywano i stawały się lokalnym prawem. Potrzeby państwa były różne, więc i obowiązki się różniły. Wspólny mianownik stanowiło to, że zapotrzebowanie na pracę poddanych nieustannie rosło, gdyż robót do wykonania zawsze było za dużo, a ludzi – za mało. Bućkiewicz: „Więcej roboty jak rąk roboczych”280.
Do każdej czynności trzeba było przymusić. Zagonić. Przypilnować. Docisnąć. W świecie praktycznie niezmechanizowanym nic nie działo się samo. Wszystko robiono osobiście i własnoręcznie. Każda robota była intymna, a jednocześnie publiczna. Zawsze wiedziano, które ręce na pana robią i kto tych rąk dogląda. „Długo trzeba było jeszcze czekać na te czasy – pisała historyczka o Polszcze w przededniu rozbiorów – w których człowiek został niejako wytresowany do pracy […], czasy, w których praca ciągła, nie dorywcza, stała się sensem życia człowieka”281. W ówczesnej Europie nawet robotnicy najemni nie widzieli w pracy niczego godnego, nie postrzegali swojej wartości przez jej pryzmat282. Dziś tak staramy się dobrać sobie zawód, aby móc się w nim spełniać. W Polszcze nikomu by to nie przyszło do głowy.
Praca nie była częścią ludzkiej tożsamości, drogowskazem życia.
Dziś wyraźnie odróżniamy pracę oficjalną od nieformalnych i uznaniowych robót. Sektor wytwórczy od sektora usług – obsługę taśmy w fabryce od podawania do stołu. Ale w świecie bez maszyn granica między nimi była płynna. Nie istniała praca we współczesnym tego słowa znaczeniu – tylko robota. A właściwie dziesiątki, setki, tysiące robót283.
Kapitalizm wprowadził separację miejsca pracy od miejsca zamieszkania, czasu pracy od czasu wolnego. Rozdział ten strukturalizuje naszą tożsamość jako pracowników najemnych. To w miejscu zamieszkania egzekwujemy swoje wolności i obywatelską równość – tam na przykład oddajemy głos w wyborach powszechnych. Przekraczając próg miejsca pracy, zgadzamy się na tymczasowe zawieszenie naszej wolności. Nie ma za nim demokracji – od pracowników oczekuje się, że będą posłusznie wypełniać polecenia przełożonych. Po całym dniu pracy wracamy do domu i jednocześnie „do siebie”. Pańszczyźniacy nie mieli czasu wolnego, tak jak go dzisiaj rozumiemy – nie mogli odmówić posługi. Życie zlewało się ze służbą. Służyć trzeba było całą osobą.
Kapitalizm udoskonalił monotonię pracy: robotnicy w fabryce wykonują jedną i wciąż tę samą czynność, podobnie zestandaryzowana potrafi być praca biurowa. W dwudziestowiecznej humanistyce postrzegano pańszczyźniaków tak, jakby byli protoplastami robotników. Różnił ich jedynie warsztat – ziemia zamiast maszyny. Dlatego symbolem ludności pańszczyźnianej stał się oracz: chłop za pługiem, razem z wołem zaprzęgnięty do mozolnej, jednostajnej harówki. Dziś też posługujemy się rozróżnieniem na pracę „ciężką” i „lekką”, tożsamym z podziałem na zawody męskie (stąd przemysł „ciężki”, jak huty czy kopalnie) oraz kobiece (jak „lekki” przemysł włókienniczy). Cały ten język wykształcił się pod koniec XIX wieku284. Krajobraz pracy w Polszcze wyglądał zgoła inaczej.
By zrozumieć nieadekwatność współczesnych terminów w odniesieniu do pańszczyzny, wystarczy sięgnąć do jednego z najsłynniejszych opisów pańszczyźnianej roboty – Żeńców z 1614 roku.
Jego bohaterami nie są chłopi, ale dwie kobiety, które zgięte wpół koszą zboże sierpem. Nad nimi stoi urzędnik z batem i pokrzykuje: „Pożynaj, nie postawaj! I ty byś wolała / Inszego bicza zażyć, tylko byś igrała”. Żeńcy nie odpowiadają, pochylają głowę: „Dobrze mieć, jako mówią, język za zębami, / I my mu dajmy pokój, choć żartuje z nami”. Wiedzą, że nawet szeptem nie mogą wszystkiego powiedzieć. Dlatego posługują się metaforą: rozmawiają o czerwonych butach, które można otrzymać za służbę we dworze. Nosi takie Maruszka: „Patrz, jako ją katuje. Za głowę się jęła / Nieboga. Przez łeb ją ciął, krwią się oblinęła [oblała]”285. To te czerwone buty, w których chodzi dworska czeladź – czyli bose stopy zalane krwią – stanowiły dla kobiet alegorię pańszczyźnianego losu.
Jeśli chcemy zrozumieć, kim faktycznie byli pańszczyźniacy, musimy postawić sobie przed oczami nie chłopa za pługiem, ale lokaja, laufra, kucharkę, mamkę albo pomywaczkę. To nie na polu, ale na dworze ustrój Polszczy obnażał swoje prawdziwe