– Myślisz, że pozabijają nas wszystkich?
– Nie można zabić wszystkich.
– Dziadek mówił, że to zrobią. On jest mądry.
– Może aż taki mądry nie jest.
– Pamięta tamtą wojnę i rewolucję…
– Tak. Siedzi w fotelu z białą brodą jak jakiś Ezechiel i ma pół miliona dochodu rocznie…
– Już nie ma – powiedziała obojętnie. – Kupuje chleb za dolary. Dlaczego powiedziałeś wtedy, że to rodzice nas wysłali?
– Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Prościej.
Usłyszeli, jak zrywa się wiatr. Podmuch uderzył o drewnianą ścianę, cała konstrukcja zatrzeszczała. Poczuł, jak drgnęła i przysunęła się jeszcze bliżej. Leżał nieruchomo, z ramieniem przerzuconym przez jej ciało.
– Powiedz: będą zabijać wszystkich?
– Dziadek, dziadek… Tysiącletnia mądrość pokoleń.
– Hanna też tak mówiła.
– No tak. Hanna. Mówiła też, że będą budować drogi z popiołów.
– Nie jest wariatką…
– Nie jest. Ma tylko sny, tak?
Podmuch ucichł. Znów odezwało się szczekanie, ale tym razem z innej strony. Tak jakby pies biegał wokół i oszczekiwał nacierający mrok i wiatr, który po chwili znów uderzył w deski. Wydawało mu się, że gorący podmuch wdarł się do środka. Poruszyła się i poczuł jej zapach wydobywający się spod koca.
– Nie – powiedział. – Nic nam nie zrobią. Zmienia się pogoda. Przyjdą chmury i popłyniemy. – Zbliżył usta do jej ucha i szepnął: – Nie bój się. Następnej nocy będziemy na drugim brzegu.
Leżeli bez ruchu, nasłuchując nawzajem swoich oddechów. Czuł pot, woń kurzu, zleżałego zboża i czegoś, co mogło być resztką jakiegoś kosmetyku, może perfum, których użyła kilka dni temu, gdy się pakowali, a potem czekali na człowieka, który miał ich wyprowadzić. Na pewno ich nie zabrała, tylko dotknęła palcem kilku miejsc w desperackim i nierozważnym geście, bo przecież mieli wtopić się w tłum, przesiąknąć jego zwierzęcym zapachem, mieli się skryć w stadzie, w jego burym odorze. „Skryć się” – pomyślał i uśmiechnął się w ciemności. „Skryć się”, i zobaczył ją, jak idzie królewskim krokiem, z włosami koloru ciemnego złota, z podniesioną głową, i spojrzenia zbiegają się wokół niej jak szare opiłki wokół lśniącego magnesu.
– Z czego się śmiejesz? – zapytała.
– Skąd wiesz?
– Czuję.
– Właściwie z niczego. Chyba żeby dodać sobie odwagi. Gdy jest ciemno, muszę sobie przypominać, jak wyglądasz. Nie pamiętam. Muszę sobie dopiero przypomnieć.
– Daj spokój. Będzie dzień i zobaczysz. Muszę wyglądać strasznie. Cała się lepię.
– Myłaś się w rzece.
– Śmierdziała krowami.
– Przypędzają bydło do wodopoju.
– Tu w ogóle wszystko cuchnie zwierzętami. Ta szmata, którą nam dał do przykrycia, też. Wszystko. Nie wiedziałam, że może być tyle zwierząt. Mieliśmy psa, były psy na ulicy, czasem kot, krowa na letnisku, ale nie wiedziałam, że można iść drogą i czuć, że zwierzęta nią szły, że zbliża się człowiek, i czuć, że przed chwilą był wśród zwierząt, że żyje wśród nich, że woda, że piach, że powietrze, że ta szmata, którą ci dają do przykrycia…
– To derka, Doris. Tym przykrywa się konie, gdy się zgrzeją.
Wiatr wiał już bez ustanku. Ciepły, z południa, napierał na ściany stodoły. I teraz usłyszał, jak podmuchy niosą głosy ze świata. Nikt nie umarł. Sowiecki strażnik na tamtym brzegu przykucnął w kępie wiklin i czujnie palił, wyglądając zmiany. Patrzył w ślad za rozżarzonym skrawkiem gazetowego papieru. Przyczajony, z karabinem w poprzek kolan, wbijał wzrok w mrok obcego kraju i wspominał Bogotoł albo Bugulmę, nie wiedząc, dlaczego kazali mu opuścić rodzinne strony. Niemiecki na tym brzegu spacerował niespiesznie wokół sadu z pistoletem maszynowym na ramieniu i myślał, że ten ciemny kraj będzie w końcu należał do niego. Był młody i sądził, że być może osiedli się kiedyś nad zieloną rzeką i będzie opowiadał dzieciom, które się urodzą, o sennym, dalekim miasteczku, w którym sam przyszedł na świat. Podobało mu się tutaj. Ludzie byli powolni, łagodni i przypominali oswojony inwentarz. W rzece pływały tłuste ryby, a ledwo zaludniona przestrzeń, którą można było posiąść, ciągnęła się w nieskończoność. Dwa dni temu ktoś do niego strzelał, ale w szarówce świtu widział tylko umykający cień, który zniknął w zbożu. A może nawet nie było nikogo? Tylko ten człowiek, który przynosi ryby i oddaje je za papierosy. Kobieta podobna do Cyganki wyślizgnęła się z ciepłego posłania i wyszła na dwór. Długa koszula jaśniała w mroku. Przeciągnęła się i popatrzyła na wschód w poszukiwaniu pierwszych oznak brzasku. Weszła pomiędzy drzewa, podkasała koszulę i ukucnęła. Młody żołnierz z pistoletem maszynowym dostrzegł jej sylwetkę. Odgadł, co robi, i wydawało mu się, że mimo wiatru słyszy odgłos strumienia moczu w trawie. Znieruchomiał i zaczął węszyć jak pies. Poczuł, że ma wzwód.
– Tak. Śmierdzi jak dorożka, tylko mocniej. Aż zapiera oddech. Wiesz, zawsze lubiłam zapach koni, ale to jest jakieś takie… No właśnie, mocne, brudne, aż ciężkie… Ciężkie od końskiego potu. Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić, Maks.
– Możemy to przecież zdjąć. Jest ciepło. Ten wiatr. Pamiętasz sirocco?
– Tak. Żółty pył był wszędzie. Upiłeś się.
– Trochę. Jak wieje znad Sahary, to można się upić.
Wymacał skraj przykrycia i pociągnął je w dół. Było sztywne i ciężkie. Próbował zgadnąć, jaki ma kolor, ale przyszła mu do głowy tylko końska gniada maść.
– Maks – powiedziała cicho – ale zostaw tak trochę.
– Co takiego?
– Żeby nas nie dotykało, ale żeby było… Wiesz, żeby zapach…
Poczuł, jak zwija się w kłębek, przysuwa i wtula plecami i biodrami. Natychmiast, bez zastanowienia dopasował się do jej kształtu i objął ją w talii.
– Wiesz, co było najgorsze? – zapytała szeptem.
– Powiedz.
– Nie to, jak ją zabijali, ale potem, jak ją rozkroili. Ten odór ciepły i taki słodkawy. I jak on mówił, że człowiek jest taki sam w środku, że się niczym nie różni. On w to naprawdę wierzył.
– Bałem się, że nas znajdą. Że zaczną czegoś szukać albo coś usłyszą.
– Zabiliby nas – powiedziała martwym, niskim głosem.
Poszukała jego dłoni i mocno ją ścisnęła. Poczuł suchą, ciepłą skórę, tylko w samym środku, w zagłębieniu odnalazł ślad wilgoci.
– Tak samo jak ją. Tylko by nas gdzieś wyprowadzili i nawet nie zakopali. Maks, zleciałyby się muchy, tak jak tamten mówił. Tu się też zlecą, jak się zrobi dzień i cieplej. Do resztek krwi się zlecą, do zapachu. Ja tego nie zniosę, Maks, zawsze się bałam much, one się tu zjawią, czarne, ciężkie, on miał rację, że wypełniają ciała. Maks, Maks, jeżeli już trzeba, to chciałabym umrzeć w zimie…
Objął ją obiema rękami i przytulił. Przez szczeliny w deskach było widać, że czerń nocy blaknie. Zaszeleściła mysz. Pomyślał, że są