Przecież od tysiącleci marzymy o pojazdach z napędem poduszkowym, takich jak te z Łowcy androidów i DeLoreanach DMC-12 znanych z Powrotu do przyszłości. O pojazdach zdolnych do wzniesienia się w powietrze – „latających rydwanach” – wspomina się już w Ramajanie, hinduistycznym eposie pochodzącym sprzed 2 tysięcy lat. Nawet bardziej współczesne wcielenia tego marzenia – te, które zrodziły się z myślą o wykorzystaniu silnika spalinowego – powstały już jakiś czas temu. Curtiss Autoplane w 1917 roku, Arrowbile w 1937, Airphibian w 1946 – tę listę można by ciągnąć jeszcze długo. W Stanach Zjednoczonych opatentowano ponad 100 różnych projektów latającego samochodu. Kilka z nich rzeczywiście wzniosło się w powietrze. Większości się to nie udało. Żaden z nich nie spełnił obietnicy danej przez Jetsonów.
Nasz gniew wywołany brakiem rezultatów w tej dziedzinie przekształcił się w znany mem. Na przełomie XX i XXI wieku, w zyskującej dzisiaj popularnej reklamie IBM-u, komik Avery Brooks zadawał pytania: „Mamy rok 2000, a gdzie są latające samochody? Obiecano mi latające samochody. Nigdzie nie ma latających samochodów. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”. W 2011 roku w manifeście What Happened to the Future? (Co stało się z przyszłością?) inwestor Peter Thiel wyraził ten sam niepokój, pisząc: „Chcieliśmy mieć latające samochody, a jedyne, co dostaliśmy, to tekst długości 140 znaków”.
Jednak teraz, co powinno już być jasne, to oczekiwanie się zakończyło. W końcu mamy latające samochody. Wielkimi krokami zbliża się też towarzysząca im infrastruktura. Kiedy sączyliśmy sojowe latte i sprawdzaliśmy, co słychać na Instagramie, fantastyka naukowa stała się rzeczywistością naukową. To prowadzi nas do zadanego na samym początku pytania: dlaczego teraz?
Odpowiedź, jednym słowem, brzmi: konwergencja.
Konwergencja technologii
Jeśli chce się zrozumieć, czym jest konwergencja, najlepiej zacząć od samego początku. W naszych wcześniejszych książkach – Abundance i Śmiało! – wprowadziliśmy pojęcie technologii wykładniczej. Jest to w zasadzie dowolna technologia, która w regularnych odstępach dwukrotnie zwiększa swoją siłę, równocześnie kosztując coraz mniej. Klasycznym przykładem jest prawo Moore’a. W 1965 roku założyciel Intela Gordon Moore zauważył, że liczba tranzystorów w układach scalonych podwaja się co 18 miesięcy. Oznaczało to, że co półtora roku moc obliczeniowa komputerów rosła dwukrotnie, a mimo to cena pozostawała na tym samym poziomie.
Moore uznał, że jest to dosyć zadziwiające. Przewidywał, że ten trend może utrzymać się jeszcze przez kilka lat, być może 5, może nawet 10. No cóż, przedłużyło się to do 20, następnie 40 i wreszcie niemal 60 lat. Przyczyną tego, że smartfon, który trzymamy w kieszeni, jest 1000 razy mniejszy, 1000 razy tańszy i 1 000 000 razy bardziej wydajny niż superkomputer z lat 70. ubiegłego wieku, jest właśnie prawo Moore’a.
I nic nie wskazuje na to, by ten proces miał zwolnić.
Pomimo raportów mówiących, że ze względu na wytwarzaną przez chipy dużą ilość ciepła prawo Moore’a wkrótce przestanie obowiązywać – będziemy o tym mówić w następnym rozdziale – w 2023 roku zwykły laptop kosztujący 1000 dolarów będzie miał taką samą moc obliczeniową jak ludzki mózg (w przybliżeniu 1016 operacji na sekundę). Dwadzieścia pięć lat później taki sam zwykły laptop będzie miał moc wszystkich ludzkich mózgów, które są teraz na Ziemi.
Co niezwykle istotne, nie tylko układy scalone rozwijają się w tym tempie. W latach 90. ubiegłego wieku Ray Kurzweil, główny inżynier w Google’u i współzałożyciel (wraz z Peterem) Singularity University, odkrył, że z chwilą kiedy technologia staje się cyfrowa, czyli wtedy, kiedy da się ją zapisać za pomocą zer i jedynek kodu komputerowego, to stosuje się ona do prawa Moore’a i zaczyna rozwijać się w tempie wykładniczym.
W uproszczeniu oznacza to, że używamy naszych nowych komputerów w celu zaprojektowania jeszcze szybszych nowych komputerów i tworzymy pętlę dodatniego sprzężenia zwrotnego, która w jeszcze większym stopniu przyspiesza to, co już zostało przyspieszone. Kurzweil nazywa to prawem przyspieszającego rozwoju. W tym tempie przyspieszają technologie będące najpotężniejszymi innowacjami, jakie stworzyliśmy: komputery kwantowe, sztuczna inteligencja, robotyka, nanotechnologia, biotechnologia, badania materiałowe, sieci, sensory, druk 3D, rzeczywistość rozszerzona, rzeczywistość wirtualna, łańcuch bloków i inne.
Jednak postęp, który już się dokonał, niezależenie od tego, jak kolosalny może się wydawać, to tak naprawdę nic nowego. Faktyczną nowością jest natomiast to, że uprzednio niezależne fale przyspieszających wykładniczo technologii zaczynają wchodzić w konwergencję z innymi falami przyspieszających wykładniczo technologii. Na przykład szybkość opracowywania nowych leków wzrasta nie tylko dlatego, że gwałtownie rozwija się biotechnologia. Przyczyną tego wzrostu jest również to, że w tym obszarze sztuczna inteligencja, komputery kwantowe i kilka innych technologii wykładniczych ulegają konwergencji. Mówiąc inaczej, te fale zaczynają się zbiegać i nakładają się na siebie, tworząc w efekcie gigantyczne całości o sile tsunami, które zmiotą wszystko, co stanie im na drodze.
Kiedy nowo powstała innowacja tworzy nowy rynek i całkowicie zastępuje istniejący wcześniej, na określenie takiego procesu używamy terminu „dysruptywna innowacja”. Kiedy na początku epoki cyfrowej lampy próżniowe zostały zastąpione przez krzemowe układy scalone, mieliśmy do czynienia z dysruptywną innowacją. W miarę jak technologie wykładnicze ulegają konwergencji, rośnie skala ich dysruptywnego potencjału. Pojedyncze technologie dokonują dysrupcji produktów, usług i rynków – tak jak wówczas, gdy Netflix pochłonął Blockbustera – a konwergencja technologii wykładniczych zmiata produkty, usługi i rynki, jak również struktury, które je podtrzymują.
Wybiegamy jednak zanadto do przodu. Dalsza część książki jest poświęcona tym siłom oraz ich błyskawicznemu i rewolucyjnemu oddziaływaniu. Zanim jednak zaczniemy zgłębiać ten obszar, przyglądnijmy się najpierw konwergencji z bardziej wygodnej perspektywy, wracając do naszego pierwotnego pytania o latające samochody: dlaczego teraz?
Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, przyglądnijmy się 3 głównym wymaganiom, które będzie musiał spełnić każdy latający pojazd używany przez Ubera: bezpieczeństwu lotu, poziomowi emitowanego hałasu i cenie. Helikoptery, które są dla nas najbliższym punktem odniesienia, jeśli chodzi o latające samochody, są produkowane od niemal 80 lat – pierwszy na świecie zbudował w 1939 roku Igor Sikorsky – a mimo to daleko im do zaspokojenia tych wymagań. Nie dość, że są głośne i drogie, to mają niestety w zwyczaju spadanie na ziemię. Dlaczego zatem Bell, Uber, Airbus, Boeing i Embraer – żeby wymienić tylko niektóre – zamierzają wprowadzić teraz na rynek powietrzne taksówki?
Odpowiedź ponownie brzmi: konwergencja.
Helikoptery są hałaśliwe i niebezpieczne, dlatego że w celu wytworzenia siły ciągu korzystają z jednego wielkiego śmigła. Niestety obraca się ono z taką prędkością, że dudnienie generowanych fal dźwiękowych jest w stanie wywołać irytację u wszystkich istot żywych obdarzonych uszami. A niebezpieczne są dlatego, że jeśli ulegnie ono awarii, no cóż, daje znać o sobie grawitacja.
Wyobraźmy sobie teraz, że zamiast jednego głównego wirnika na górze mamy zespół mniejszych – grupę małych wiatraków umieszczonych pod skrzydłem samolotu – które łącznie wytwarzają siłę ciągu wystarczającą do oderwania się od ziemi, a równocześnie są znacznie mniej hałaśliwe. Jeszcze lepiej, wyobraźmy sobie, że to wielowirnikowe urządzenie mogłoby ulec awarii, a mimo to bezpiecznie wylądować nawet wtedy, kiedy kilka wirników równocześnie przestałoby pracować. Dodajmy do tego projektu pojedyncze skrzydło pozwalające na latanie z prędkością przekraczającą 240 kilometrów