Styke spojrzał wprost na Ji-Orza i bez pośpiechu starł dwoma palcami krew ze swojego ostrza.
– Człowiek-smok.
– Jak się miewasz, Benie Styke – odpowiedział Orz po adrańsku. – Przyszedłem zawrzeć z tobą umowę.
– Wstrzymaj się z tym chwilę – przerwał mu Styke. – Najpierw powiedz, jak się tu, na otchłań, dostałeś.
Przemknął wzrokiem po towarzyszach, nie miał wątpliwości, że poradziliby sobie z człowiekiem-smokiem, ale nie bez dotkliwych strat.
Orz uniósł jedną brew i powiódł swobodnym, zbyt swobodnym spojrzeniem po lansjerach, przez ułamek chwili zatrzymując wzrok na Ka-poel.
– A jak sądzisz?
– Ukrywałeś się na „Hyzie” – wypalił Zac.
Człowiek-smok popatrzył na niego z nieprzeniknioną twarzą.
– Tak.
– Gdzie? – Zac odezwał się ponownie. Styke pomyślał, że należałoby go uciszyć, ale sam też chciał wiedzieć. „Hyz” nie był szczególnie wielką jednostką.
– Tuż pod dziobem. Było tam dość miejsca, by ukryć się w olinowaniu tak, by nikt tego nie widział. Gdyby kapitan zleciła jakieś prace przy stępce w spokojny dzień, zostałbym odkryty.
– I wisiałeś tam przez dwa tygodnie? – zapytał Styke obojętnym tonem. Sam spędził znaczną część podróży, rzeźbiąc i obserwując mewy z pokładu dziobowego. A Orz przez cały czas był zaledwie kilka kroków dalej. Ta myśl budziła niepokój.
– Dwa razy zakradłem się na pokład po wodę i jedzenie. Ale poza tym, owszem – odparł Orz, jakby nie dokonał niczego szczególnego.
– W czasie burzy?
– To było… nieprzyjemne – przyznał. – Większość mojego ubrania została poszarpana na strzępy. Musiałem porzucić skórę smoka. Dlatego teraz noszę to. – Obciągnął źle dopasowany mundur. – Czy te wyjaśnienia zaspokoiły twoją ciekawość, czy wolisz wierzyć, że dopłynąłem tu wpław?
Styke przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. Minął ponad miesiąc od bitwy o Starlight. Teoretycznie Ji-Orz miał dość czasu, by przemknąć się na nabrzeże, wskoczyć na dynizyjski okręt i teraz wylądować razem z żołnierzami, którzy ścigali lansjerów. Ale to byłby zbieg okoliczności wszech czasów, gdyby Orz skończył na pokładzie tego samego okrętu, który ostatecznie ruszył w pogoń za „Hyzem”. Styke pokręcił głową. Tak czy inaczej, to była bardzo dziwna historia. A Ben, tak czy inaczej, nie wierzył człowiekowi-smokowi.
– W porządku, przyjmijmy, że zabrałeś się z nami… Ale po co?
Przez twarz Orza przemknął poważny uśmiech.
– Bo musiałem dostać się do domu.
– I nie mogłeś skorzystać z dynizyjskiej jednostki?
– Odszedłem w środku bitwy, sprzeciwiając się rozkazowi samego Ka-Sediala. Nie jestem… jak wy to mówicie…? mile widziany między Dynizyjczykami.
– A jednak wróciłeś do Dynizu.
Orz kiwnął głową.
– W tej chwili wszyscy moi rodacy w Fatraście wiedzą, że dopuściłem się zdrady. Posłano za mną ludzi-smoków. Powrót do ojczyzny to ostatnie, czego spodziewa się Ka-Sedial.
Styke przyglądał się Orzowi, próbując przewidzieć, do czego to wszystko prowadzi.
– W końcu i tu się dowiedzą.
– Owszem, dowiedzą się. – Jakimś sposobem poważna mina Orza stała się jeszcze poważniejsza. – Sedial wie, że nie zdoła mnie ukarać, zatem ukarze tych, którzy są mi bliscy. Wyśle agentów, by odszukali moją rodzinę. Wróciłem, by zrobić, co w mej mocy, by ich ochronić.
Styke spojrzał w bok. Ka-poel wpatrywała się w człowieka-smoka intensywnie, raz jedynie zerknęła na Styke’a, ale nie zdradziła swych myśli.
– Mówi prawdę? – zapytał Ben.
Ka-poel wyciągnęła z kieszeni nożyk i pokazała Orzowi otwartą dłoń. Dynizyjczyk natychmiast zmrużył oczy.
– Nie – oznajmił stanowczo. – Rozumiem, że to ty jesteś tą Kościane Oko, która wyzwoliła mnie spod władzy Sediala. Jeśli tak było, dziękuję ci. Jednak już nigdy nie oddam krwi Kościanemu Oku. Nie dobrowolnie w każdym razie.
Ka-poel prychnęła, wygestykulowała coś i cofnęła się do swojego wierzchowca.
Chyba mówi prawdę – przetłumaczyła Celine.
– Dobra. – Styke przełamał nagły bezruch. Uświadomił sobie, że ramiona ma naprężone, dłoń zaciśniętą na rękojeści boza tak mocno, że bolała. Zmusił się, by otworzyć palce i odłożyć nóż. – Wiemy już, dlaczego wróciłeś do Dynizu. Powiedz mi teraz, dlaczego zjawiłeś się tutaj. Co to za propozycja? I gadaj szybko, bo co najmniej pięćdziesięciu twoich rodaków idzie przez te bagna po naszych śladach i muszę albo zwiększyć odległość między nami a nimi, albo zastawić pułapkę.
– Sześćdziesięciu czterech – powiedział Orz cicho.
– Co sześćdziesięciu czterech? – Styke zaczynał tracić cierpliwość i świadomie nie pozwolił sobie dobyć noża.
– Sześćdziesięciu czterech moich rodaków. Nie będą sprawiać kłopotów.
Ben poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, i spojrzawszy na Zaca, gwałtownie kiwnął głową. Zac zniknął w mgnieniu oka, ruszył na bagna sprawdzić prawdziwość słów człowieka-smoka.
– Moja propozycja jest taka – kontynuował tymczasem Orz. – Jeśli pomożecie mi dotrzeć do domu i zapewnić bezpieczeństwo moim krewnym, ja pomogę wam dotrzeć na spotkanie z resztą waszej kawalerii.
– A dlaczego uważasz, że potrzebujemy pomocy?
– Bo beze mnie nie przejdziecie dwudziestu mil. – Dynizyjczyk zawiesił na moment głos, jakby chciał się upewnić, że informacja dotrze do rozmówców. – Tygodniami słuchałem, jak twoi lansjerzy plotkują. Słuchałem w Starlight i na statku. Wiem, że przybyliście tu zniszczyć kamień bogów. I wiem, że planujecie spotkanie z resztą twoich lansjerów, by wspólnie znaleźć kamień pośrodku bagien. Jeśli chodzi o plany względem kamienia, popieram. Dynizowi tylko na dobre wyjdzie, jeśli Sedial nie dostanie tak potężnej broni w swoje łapska. Ale wasz plan ma błędne założenia i jest z gruntu skazany na porażkę.
Lansjerzy zaczęli wymieniać pod nosem uwagi i sięgać po broń. Styke poczuł, jak wzbiera w nich niepewność, i wiedział, że to nie ułatwi ich wędrówki. Przez ułamek chwili rozważał szybki atak nożem, uciszenie człowieka-smoka, zanim ten zasieje jeszcze więcej wątpliwości. Uznał jednak, że to nie skończyłoby się dobrze.
– Jakie to błędne założenia ma nasz plan? – syknął przez zaciśnięte zęby. Raz jeszcze spojrzał na Ka-poel. Ta przechyliła lekko głowę, jakby wyjątkowo uważnie słuchała, co człowiek-smok ma do powiedzenia.
Orz zachowywał się, jakby w ogóle nie zauważył poruszenia, jakie wywołał swymi słowami.
– Nie macie aktualnych map Dynizu. Przez ponad sto lat żadnemu obcemu, który postawił stopę na naszym brzegu, nie pozwolono stąd odejść, a to znaczy, że nie macie pojęcia, jak bardzo zmieniły się Zębate Mokradła od chwili, gdy sporządzono waszą mapę. Bagna nie są już dzikie. Z zewnątrz mogą się takie wydawać, byliśmy bardzo ostrożni i włożyliśmy wiele starań, by nasza linia brzegowa wyglądała