Świetnie. Jeszcze te rękawice.
Kate podeszła do blatu i spojrzała na czerwonobrązową breję zapiekanki. Przygnębiona przykryła ją folią, zawinęła jej brzegi pod spód, a potem założyła grube pikowane niebieskie rękawice, które uszyła ciocia Georgia. Przy tylnych drzwiach wsunęła stopy w skarpetkach w podrabiane earthy i ruszyła błotnistym podjazdem.
Dom po drugiej stronie ulicy był długi i niski, w stylu rancza, miał kształt litery L i stał tyłem do drogi. Gont na dachu porastał mech. Jasne deskowanie na ścianach wymagało malowania, a rynny wypełniały liście i patyki. Olbrzymie krzewy rododendronów zasłaniały większość okien, dzikie jałowce tworzyły kolczastą barierę biegnącą wzdłuż domu. Nikt się nie zajmował tym ogrodem od lat.
Kate zatrzymała się przed drzwiami od frontu i głęboko zaczerpnęła powietrza.
Trzymając zapiekankę jedną ręką, z drugiej ściągnęła rękawicę i zapukała.
Niech nikogo nie będzie w domu, proszę.
Niemal natychmiast usłyszała kroki w środku.
Drzwi otwarły się i zobaczyła wysoką kobietę w zwiewnej podomce. Na czole miała indiańską opaskę z koralikami. W uszach dwa różne kolczyki. Jej spojrzenie wydawało się jakieś nieostre, jakby potrzebowała okularów, których nie miała, ale i tak była piękna w wyrazisty, a jednocześnie kruchy sposób.
– Tak?
Dziwna pulsująca muzyka zdawała się dobiegać z kilku miejsc naraz. Światła były wyłączone, tylko kilka lampek lava bulgotało i migotało na zielono i czerwono.
– Dz-dzień dobry – wydukała Kate. – Moja mama zrobiła dla was zapiekankę.
– Dobra! – odpowiedziała kobieta i cofnęła się. Potknęła się i omal nie upadła.
I nagle za drzwiami pojawiła się Tully. Sunęła z gracją i pewnością siebie gwiazdy filmowej, a nie nastolatki. W jasnoniebieskiej minisukience i białych kozaczkach wyglądała tak, jakby mogła już prowadzić samochód. Nic nie mówiąc, chwyciła Kate za ramię i zaprowadziła ją przez salon do kuchni, w której wszystko było różowe: ściany, szafki, zasłony, kafelki blatów, stół. Gdy Tully na nią spojrzała, Kate wydało się, że dostrzega w tych ciemnych oczach coś jakby przebłysk zażenowania.
– To twoja mama? – zapytała Kate, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Ma raka.
– Och. Przykro mi – zdołała wydukać Kate.
W kuchni zapanowała cisza. Zamiast nawiązać z Tully kontakt wzrokowy, Kate wbiła wzrok w stół. W życiu nie widziała tyle śmieciowego jedzenia w jednym miejscu. Ciasteczka Pop-Tarts, pudełka płatków Cap’n Crunch i Quisp, chipsy Fritos, prażynki Funyuns, biszkopty z kremem Twinkies, ciastka Zingers i popcorn w cukrze Screaming Yellow Zonkers.
– Kurczę. Chciałabym, żeby mama pozwalała mi to wszystko jeść.
Kate natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów. Zabrzmiały bardzo niefajnie. Żeby zająć się czymś – i mieć na co patrzeć, zamiast na nieodgadnioną twarz Tully – postawiła zapiekankę na blacie.
– Jeszcze gorąca – powiedziała, co było oczywiste, bo przecież trzymała ją w przypominających wieloryby rękawicach.
Tully zapaliła papierosa, oparła się o różową ścianę i przyglądała się jej.
Kate zerknęła na drzwi prowadzące do salonu.
– Nie przeszkadza jej, że palisz?
– Jest zbyt chora, żeby się przejmować.
– Ojej.
– Chcesz dymka?
– Yyy… Nie, dziękuję.
– Taa. Tak myślałam.
Na ścianie wymachiwał ogonem czarny kot z zegara Kit-Kat.
– Pewnie musisz wracać do domu na obiad – powiedziała Tully.
– Ojej – odparła znowu Kate, co zabrzmiało jeszcze bardziej gapowato. – Racja.
Tully poprowadziła ją przez salon, gdzie jej mama leżała teraz na sofie.
– Do widzenia, dziewczynko z naprzeciwka z miłym sąsiedzkim podejściem!
Tully otworzyła drzwi. Zapadająca noc w obramowaniu framugi wyglądała jak rozmazany fioletowy prostokąt, zbyt jaskrawy, by był prawdziwy.
– Dzięki za zapiekankę – powiedziała. – Nie umiem gotować, a Chmura jest, że tak powiem, ugotowana.
– Chmura?
– To najnowsze imię mojej mamy.
– Och.
– Fajnie by było, gdybym umiała gotować. Albo jakbyśmy miały kucharza czy coś. Skoro mama ma raka. – Tully spojrzała na Kate.
Powiedz jej, że możesz ją nauczyć. Zaryzykuj.
Ale nie mogła. Lęk przed odrzuceniem był porażający.
– Cóż… To na razie!
– Nara.
Kate minęła Tully i wyszła w mrok.
Była w połowie drogi do ulicy, gdy Tully za nią zawołała.
– Hej, poczekaj.
Kate powoli się odwróciła.
– Jak się nazywasz?
Kate poczuła iskierkę nadziei.
– Kate. Kate Mularkey.
Tully się roześmiała.
– Jak „malarkey”?[4] Żartujesz?
Kate już dawno nie bawiły reakcje na jej nazwisko. Westchnęła i ruszyła w stronę ulicy.
– Nie chciałam się śmiać – powiedziała Tully, ale wcale nie przestała.
– Jakby mnie to obchodziło.
– Okej. Bądź wredna, czemu nie?
Kate szła dalej.
3 4-H – założona na początku XX wieku organizacja edukacyjna, której celem jest wszechstronny rozwój dzieci i młodzieży. Nazwa pochodzi od angielskich słów Head, Heart, Hands, Health (głowa, serce, ręce, zdrowie).
4 malarkey (ang.) – brednie, bzdury, głupstwa.
4
Tully patrzyła na odchodzącą Kate.
– Nie powinnam była tego mówić – stwierdziła, słysząc, jak jej głos niknie pod olbrzymim rozgwieżdżonym niebem.
Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, dlaczego nagle poczuła chęć, by wyśmiać sąsiadkę z naprzeciwka. Z westchnieniem weszła do domu. Gdy tylko znalazła się w salonie, otoczył ją dym trawki i zaczął szczypać w oczy. Mama leżała na kanapie z rozłożonymi rękoma i nogami, z jedną stopą na stoliku do kawy, a drugą na poduszkach oparcia. Usta miała rozchylone, ślina zebrała się w kącikach ust.
I dziewczyna z naprzeciwka to widziała. Tully poczuła gorącą falę wstydu. W poniedziałek w szkole wszyscy będą o tym gadać. „Tully Hart ma matkę ćpunkę”. Właśnie dlatego nigdy nie zapraszała nikogo do domu. Jak się trzyma coś w tajemnicy, to lepiej to robić w samotności. Oddałaby wszystko, żeby mieć taką mamę, która robi kolację dla obcych ludzi. Może