Przewodniki podróżne pozostają wciąż tematem zasługującym na specjalną monografię. Pokazują bowiem, w jaki sposób próbujemy to, co obce, oswoić i wcielić w nasze systemy poznawcze. Wbrew pozorom nie są adresowane do ogółu, zawsze mają swojego ukrytego odbiorcę o specyficznych cechach i ten ich kastowy charakter, a także ukryta polityczność nie powinny nam nigdy umykać z pola widzenia, lecz muszą skłaniać do refleksji, na co tak naprawdę patrzymy.
Przeglądałam kiedyś przewodniki po tej samej części Polski – jeden pisany przez katolików, drugi przez Żydów. Były zupełnie odmienne. Podróżnicy obu tych grup zapewne mijaliby się jak cienie, zupełnie siebie nie dostrzegając. Ich trasy nie przecinałyby się, bo doświadczenia i ogląd przeszłości zawarte w tychże przewodnikach były zupełnie odmienne. Śmiało można założyć, że ich dzienniki podróży – gdyby takowe powstały – mówiłyby o zupełnie innych światach.
Czy w ogóle istnieje jakiś jeden świat, ten unus mundus, o którym marzyli filozofowie? Wielkie, neutralne i obiektywne uniwersum, gdzie wszyscy mamy możliwość spotkać się i rozpoznać w sobie bliźniego. Czy może żyjąc w jednej przestrzeni, w istocie żyjemy we własnych fantazmatach?
Opowiadał mi niedawno jeden siedemdziesięciolatek, jak podróżowano w epoce dzieci kwiatów. Otóż na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku człowiek Zachodu, kolorowy i zbuntowany, kupował tani używany samochód, najlepiej typu van, i ruszał nim do Indii. Trzeba było na to zdecydowanie więcej czasu niż tyle, ile gotowi jesteśmy poświęcić na zmianę miejsca w XXI wieku. Dziś bowiem dokonujemy czegoś w rodzaju prestidigitatorskiego tricku, wsiadając na pokład boeinga. Robimy wielkie „pstryk!” i za kilka godzin wysiadamy w zupełnie innej rzeczywistości. Tamci podróżnicy przemierzali Ziemię kilometr po kilometrze, z każdym dniem zmieniały się smak wody, jedzenie, temperatura i klimat. Ludzkie ciało miało szansę nadążyć za tą powolną, stopniową przemianą. Po drodze przeżywali wiele przygód, zwłaszcza że na tym akurat szlaku zawsze można było kupić za małe pieniądze dobrą marihuanę i dobry hasz.
Podróż była wtedy (i może powinna była pozostać) ćwiczeniem z obcości. Czuł to Marco Polo, kiedy dotarł na dwór władcy Chin, i czuł tamten kolorowy hipis, który spacerując o zmierzchu po – powiedzmy – radżastańskim Dźodhpurze, doświadczał dziwnego, oszałamiającego stanu zawieszenia własnego bytu. Nic nie rozumie, do niczego nie przynależy, nikogo nie obchodzi.
Gdyby dziś przyszedł nam do głowy szalony pomysł, żeby udać się w taką wyprawę, to przez ile ognisk zapalnych, ile miejsc wojen i konfliktów musielibyśmy przejechać? Wystarczy rzut oka na mapę i natychmiast ciśnie się do głowy pytanie, czy to w ogóle byłoby możliwe.
Tamten bezpieczny świat skończył się nie tylko z powodu wojen i konfliktów. Także dlatego, że poszczególne potencjalnie atrakcyjne regiony świata dziwnie się do siebie upodobniły – w strojach, w jedzeniu, we wszechobecności plastiku, w lokalnych pamiątkach chińskiej produkcji. Dla turystów zachowano specjalne obszary, podobne strefom ekonomicznym, czy może parkom rozrywki dla dzieci; koniecznie z ogromnym parkingiem dla autokarów. Gdzie indziej, w miejscach, w których zainwestowano duże pieniądze w turystykę, urlopowicze siedzą na plaży, dyskretnie pilnowani przez ochronę w mundurach komandosów wyposażoną w broń ostrą. Wyjście poza trakt ogólnie dostępny do zwiedzania staje się coraz trudniejsze i więcej kosztuje. Jest rozrywką dla bogatych. Ubożsi turyści mają bezpieczny standard, podróżny fast food, który wszędzie smakuje tak samo, a jego wartość poznawcza jest marna, pozostają właściwie tylko puste kalorie.
Dlatego coraz częściej powrotowi z kolejnej egzotycznej wycieczki towarzyszy głęboko skrywane rozczarowanie – nakupiliśmy pamiątek i świecidełek (z którymi potem, w domu, zupełnie nie wiadomo, co zrobić), obejrzeliśmy wszystkie obowiązkowe według przewodnika zabytki, spróbowaliśmy miejscowego alkoholu i najedliśmy się tamtejszych potraw (wiele z nich występuje w specjalnej formie dla turystów), obejrzeliśmy tańce folklorystyczne. A jednak, gdy stajemy w sieni naszego domu z walizkami, mamy poczucie, jakbyśmy uczestniczyli w nierealnym show. Jakbyśmy polizali lody przez szybę.
W naszej zachodniej kulturze akt wyruszenia w podróż był aktem wolności. Fileas Fogg jest człowiekiem wolnym. Jako wolny człowiek przyjmuje zakład i podejmuje wyzwanie, a tym samym decyduje o własnym życiu. Podróżowanie stało się symbolem wolności i chyba właśnie dlatego jest dla nas tak atrakcyjne. Może po prostu my, z natury nomadzi, lecz zatrzymani w drodze, tak właśnie atawistycznie rozumiemy swoją wolność – być w ruchu, przemieszczać się, wędrować…
Jeżeli decyzja o opuszczeniu własnego kraju – i ruszeniu w drogę – jest kwestią wolności wyboru taką samą jak wolność słowa, to jakże mając ją sami, możemy zakazywać jej innym? Dla niektórych ludzi emigracja stanowi jedyną alternatywę dla utraty wolności, a tym samym zawiera się w nienaruszalnym ludzkim prawie wolnego wyboru. Kto ma decydować o tym, gdzie jest czyjeś miejsce? W czasach, gdy tysiące ludzi szukają schronienia w naszych krajach, pan al-Halabi czy pani Marrousch nie proszą o naszą pomoc. Chcą być traktowani nie jak uchodźcy, ale jak wolni ludzie, którzy mają prawo wyboru. Paradoksem jest to, że w imię swobody przemieszczania się lepiej byłoby dla nich ogłosić się towarem, wypełnić list przewozowy i nadać się na samolot jako przesyłkę. Wtedy też łatwiej byłoby im przekraczać granice i podróżować.
Cudza wolność jest w ogóle kłopotliwa. Ci, którzy cieszą się wolnością, zazwyczaj nie chcą przyznać jej innym.
Dlaczego ja mogę pojechać do kraju pani Marrousch czy pana al-Halabiego i pozostać tam właściwie tak długo, jak tylko zechcę – pewnie nawet mogłabym się tam osiedlić – ale ani pani Marrousch, ani pan Halabi nie mogą tego zrobić w moim kraju? Dlaczego moi rodacy, którzy kiedyś dorabiali się w Libii i Syrii, budując tam mosty i fabryki, nie chcą dziś dać w Polsce szansy Libijczykom czy Syryjczykom, nawet wtedy gdy stawką jest życie?
Czy mam więc prawo podróżować? W sytuacji, gdy innych zatrzymuje się na granicy i umieszcza w obozach dla uchodźców, podróżowanie coraz bardziej staje się problemem etycznym.
Prawdę mówiąc, straciłam ochotę do podróżowania. I to nie głównie ze strachu przed zamachami czy wojnami. Straciłam ochotę do podróży zawstydzona własną wolnością, której zabrakło dla innych.
Nie chcę już być turystką w biednych krajach globalnego Południa, bo bezradne przyglądanie się biedzie ludzi i cierpieniu zwierząt stało się dla mnie nie do zniesienia.
Nie mam ochoty podróżować, od kiedy widziałam na Morzu Południowochińskim pływające wyspy składające się z plastikowych śmieci, a na plaży trzeba było najpierw uprzątnąć miejsce, w którym chciało się usiąść.
Nie chcę już podróżować samolotami, od kiedy służą one za taksówki międzymiastowe, spalając w ramach jednego tylko lotu tyle ropy, ile kilkadziesiąt autobusów na tej samej trasie.
Straciłam ochotę do podróży, od kiedy istnieją na Facebooku blogi, na których współcześni podróżnicy szczegółowo i za pomocą zdjęć informują o tym, co robili każdego dnia egzotycznej podróży, i właściwie można się z nimi skontaktować tak samo łatwo, jak wtedy gdy są w domu. Mam wrażenie, że nigdy nie wyruszyli w podróż.
Książki typu „opowiem wam, gdzie byłem/byłam” i festiwale poświęcone tematowi