Autobus skręcił na dworzec, który sprawiał wrażenie opuszczonego. Domy były pozamykane na głucho. Ich widok napawał trwogą.
Kierowca otworzył drzwi.
George nie zauważył, skąd nadciągnął tłum. Nagle autobus otoczyli biali. Jedni mieli na sobie ubrania robocze, inni niedzielne garnitury. Trzymali w dłoniach kije bejsbolowe, metalowe rurki i żelazne łańcuchy. Wszyscy pokrzykiwali. W większości były to nieartykułowane wrzaski, ale padały także słowa wyrażające nienawiść, dało się słyszeć nawet Sieg heil!
George wstał i chciał zamknąć drzwi, jednak uprzedzili go dwaj mężczyźni, w których Maria rozpoznała policjantów stanowych. Może są tu po to, by walczyć w naszej obronie, pomyślał George, a może po prostu ratują swoją skórę.
Spojrzał za okno. Nigdzie nie było widać policji. Jak policja może nie wiedzieć o tym, że uzbrojony tłum gromadzi się na dworcu autobusowym? Gliny musiały działać ręka w rękę z Ku-Klux-Klanem. Żadna niespodzianka.
Po chwili poszły w ruch narzędzia. Łańcuchy i łomy z przerażającym grzechotem spadły na karoserię autobusu. Pękły szyby, pani Jones krzyknęła ze strachu. Kierowca uruchomił silnik, lecz jeden z napastników położył się przed kołami. George pomyślał, że szofer go przejedzie, ten jednak zatrzymał autobus.
Kamień uderzył w okno, rozbijając je, i George poczuł ostre ukłucie w policzek, jak ukąszenie pszczoły. Trafił go odłamek szkła. Maria, która siedziała przy oknie, znalazła się w niebezpieczeństwie. Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.
– Uklęknij w przejściu! – krzyknął.
Jakiś szczerzący zęby w uśmiechu mężczyzna wsunął pięść z nałożonym kastetem przez okno tuż obok pani Jones.
– Proszę uklęknąć obok mnie! – zawołała Maria. Pociągnęła panią Jones i otoczyła ją ramionami.
Wrzaski były coraz głośniejsze.
– Komuchy! Tchórze!
– Schyl się, George! – krzyknęła Maria.
On jednak nie mógł się zmusić do tego, by kulić się przed bandziorami.
Nagle jazgot przycichł. Łomotanie w ściany autobusu ustało, szkło przestało pękać. George zauważył funkcjonariusza policji.
No, wreszcie, pomyślał.
Policjant machał pałką, lecz jednocześnie rozmawiał przyjaźnie z uśmiechniętym mężczyzną z kastetem.
George zobaczył jeszcze trzech gliniarzy. Uspokoili motłoch, ale nie zrobili nic więcej. Zachowywali się tak, jakby nie popełniono żadnego wykroczenia. Gawędzili z napastnikami, którzy najwyraźniej byli ich przyjaciółmi.
Dwaj funkcjonariusze z patrolu drogowego usiedli na swoich miejscach i przyglądali się temu zdezorientowani. George podejrzewał, że mieli szpiegować uczestników rajdu. Nie przewidzieli, że padną ofiarą napaści rozwydrzonego tłumu. Sytuacja zmusiła ich do tego, by stanęli w obronie aktywistów. Może przy okazji nauczyli się widzieć sprawy z nowej perspektywy.
Autobus ruszył. George zobaczył, że jeden z policjantów usuwa napastników sprzed czoła pojazdu, drugi zaś macha ręką na kierowcę, by ten jechał. Tuż za dworcem czekał radiowóz, który eskortował ich aż do granic miasteczka.
George poczuł się odrobinę lepiej.
– Chyba się wymknęliśmy – powiedział.
Maria wstała. Na szczęście nic jej się nie stało. Wyjęła chusteczkę z kieszonki na piersi marynarki George’a i delikatnie otarła mu twarz. Biała bawełna zaczerwieniła się od krwi.
– Drobne rozcięcie, ale nieprzyjemne – oceniła.
– Przeżyję.
– Tyle że nie będziesz już taki śliczny.
– A jestem?
– Byłeś, ale teraz…
Chwila normalności nie potrwała długo. George obejrzał się i zobaczył długi rząd pick-upów i osobówek ciągnących za autobusem. Siedzący w nich mężczyźni wznosili okrzyki.
– Jednak się nie wymknęliśmy – jęknął George.
– W Waszyngtonie, zanim wsiedliśmy, rozmawiałeś z młodym białym mężczyzną – powiedziała Maria.
– To był Joseph Hugo. Studiuje prawo na Harvardzie. Czemu o nim wspominasz?
– Zdawało mi się, że widziałam go w mieście wśród tłumu.
– Josepha? Nie. Jest po naszej stronie. Musiałaś się pomylić. – Jednak George przypomniał sobie, że Hugo pochodzi z Alabamy.
– Miał wyłupiaste niebieskie oczy – dodała Maria.
– Jeśli trzyma z nimi, to znaczy, że udawał, że wspiera ruch praw obywatelskich, a tymczasem nas szpiclował. Nie, to niemożliwe.
– Naprawdę?
George się obejrzał.
Policyjny radiowóz zawrócił na rogatkach miasta, lecz pozostałe samochody jechały dalej.
Ci, którzy w nich siedzieli, ryczeli tak głośno, że słychać ich było mimo warkotu silników.
Za przedmieściami, na długim pustym odcinku drogi numer 202 dwa wozy osobowe wyprzedziły autobus i zmusiły kierowcę, by zwolnił. Usiłował je wyminąć, lecz auta zajeżdżały mu drogę i blokowały przejazd.
Cora Jones pobladła i trzęsła się, ściskając w dłoniach białą torebkę niczym koło ratunkowe.
– Przykro mi, że z naszego powodu znalazła się pani w tej sytuacji – rzekł George.
– Mnie także – odparła.
Samochody osobowe zjechały na bok i autobus mógł je wyminąć, lecz koszmar się nie skończył, gdyż konwój wciąż za nim podążał. George usłyszał znajomy dźwięk, jakby stuknięcie. Autobus zaczął jechać wężykiem po całej jezdni i było jasne, że złapał gumę. Kierowca zwolnił, po czym zatrzymał się obok przydrożnego sklepu spożywczego. George odczytał nazwę: Forsyth & Son.
Kierowca wysiadł pospiesznie. George usłyszał, jak mówi: „Dwa kapcie?”. Wszedł do sklepu przypuszczalnie po to, by wezwać pomoc.
George był zdenerwowany do granic możliwości. Jedną przebitą oponę można uznać za przypadek, ale dwie oznaczają zasadzkę.
Samochody zatrzymały się i zaczęli z nich wyskakiwać biali mężczyźni w niedzielnych garniturach. Wykrzykiwali przekleństwa i wymachiwali narzędziami walki niczym dzikusy na wojennej ścieżce. George znów poczuł ściskanie w żołądku, widząc paskudne gęby wykrzywione nienawiścią. Teraz już wiedział, dlaczego oczy matki napełniły się łzami, kiedy wspomniała o białych z Południa.
Biegnący na czele bandy nastolatek z uśmiechem strzaskał okno łomem.
Drugi mężczyzna usiłował wedrzeć się do autobusu. Jeden z dwóch rosłych białych stanął nad schodkami i sięgnął po broń, potwierdzając w ten sposób hipotezę Marii, która uznała tajemniczych pasażerów za gliniarzy w cywilnych ubraniach. Intruz cofnął się i policjant zamknął drzwi.
George uznał to za błąd, bo co, jeśli aktywiści będą chcieli szybko się ewakuować?
Napastnicy zaczęli kołysać autobusem, jakby zamierzali go wywrócić.
– Śmierć czarnuchom! Śmierć czarnuchom! – skandowali coraz bardziej wściekle.