– Spędzisz dużo czasu w tym autobusie – zauważyła.
– Przejazd stąd do Nowego Orleanu zajmie trzynaście dni. Codziennie wieczorem będziemy się zatrzymywać na zebrania i wiece.
– Co masz do czytania?
– Autobiografię Mahatmy Gandhiego.
George uważał, że powinien wiedzieć dużo o Gandhim, którego filozofia stała się inspiracją dla pokojowej, wolnej od przemocy działalności na rzecz praw obywatelskich.
Jacky wzięła książkę, która leżała na lodówce.
– Mam tutaj coś bardziej rozrywkowego. To bestseller.
Od zawsze dzielili się lekturami. Ojciec Jacky wykładał literaturę w college’u dla czarnoskórych studentów, toteż od dzieciństwa czytała książki. Kiedy George był mały, razem czytali książeczki z cyklu Bobbsey Twins i Hardy Boys, mimo że wszyscy bohaterowie mieli białą skórę. Teraz regularnie wymieniali się przeczytanymi książkami. George spojrzał na tom w przezroczystej foliowej okładce świadczącej o tym, że został wypożyczony z biblioteki publicznej.
– Zabić drozda – przeczytał na głos. – Ta książka niedawno zdobyła Pulitzera, prawda?
– Miejsce akcji to Alabama, gdzie właśnie się wybierasz.
– Dzięki.
Kilka minut później George ucałował matkę na pożegnanie i z niewielką walizeczką w dłoni wyszedł z domu, by złapać autobus do Waszyngtonu. Wysiadł na dworcu linii Greyhound w śródmieściu. W kawiarni spotkała się grupka aktywistów ruchu praw obywatelskich. George znał niektórych ze szkolenia. Byli wśród nich czarni i biali, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Oprócz kilkunastu uczestników rajdu znaleźli się tam organizatorzy z Kongresu Równości Rasowej CORE, paru dziennikarzy z murzyńskiej prasy i ludzi popierających akcję. Postanowiono podzielić rajd na dwie grupy: połowa miała wyruszyć z dworca Trailways po przeciwnej stronie ulicy. Nigdzie nie było transparentów ani kamer telewizyjnych; wyjazd miał się odbyć bez rozgłosu, co należało uznać za dobry znak.
George przywitał się z Josephem Hugo, białym kolegą ze studiów, który miał lekko wyłupiaste niebieskie oczy. Wspólnie zorganizowali bojkot sieci jadłodajni Woolworth’s w Cambridge w stanie Massachusetts, której placówki były w większości stanów zintegrowane, lecz na Południu, podobnie jak w autobusach, obowiązywała segregacja. Jednakże Joe zazwyczaj ulatniał się tuż przed konfrontacją i George wyrobił sobie o nim opinię jako o tchórzu z dobrymi intencjami.
– Jedziesz z nami? – zapytał, starając się ukryć sceptycyzm.
Joe pokręcił głową.
– Przyszedłem tylko, żeby się pożegnać.
Palił długiego mentolowego papierosa z białym filtrem i nerwowym ruchem strzepywał popiół o krawędź blaszanej popielniczki.
– Szkoda. Ty jesteś z Południa, prawda?
– Z Birmingham w Alabamie.
– Będą nas wyzywali od nasłanych podżegaczy. Dobrze byłoby mieć w autobusie kogoś z Południa, wytrącilibyśmy im argument z ręki.
– Nie mogę, mam parę spraw do załatwienia.
George nie naciskał, bo i on czuł obawę. Gdyby zaczęli rozmawiać o zagrożeniach, mógłby sam siebie zniechęcić. Rozejrzał się i ucieszył na widok Johna Lewisa, cichego, lecz zasługującego na podziw studenta teologii. John był jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Aktywizmu bez Przemocy, jednej z najbardziej radykalnych organizacji walczących o prawa obywatelskie.
Przewodniczący poprosił o uwagę i zaczął wygłaszać krótkie oświadczenie dla prasy. George zauważył, że do kawiarni wszedł wysoki biały mężczyzna w wieku czterdziestu lat, ubrany w pomięty lniany garnitur. Był przystojny, ale tęgi, miał lekko zaczerwienioną twarz pijaka. Wyglądał jak pasażer autobusu i nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł obok George’a, objął go ramieniem i lekko uścisnął.
Był to senator Greg Peshkov, jego ojciec.
Ich pokrewieństwo stanowiło tajemnicę poliszynela; wiedziano o nim w Waszyngtonie, lecz nigdy jej publicznie nie potwierdzono. Greg nie był jedynym politykiem ukrywającym tego rodzaju tajemnicę. Senator Strom Thurmond opłacał edukację córki służącej, która pracowała w jego domu rodzinnym. Dziewczyna była podobno jego dzieckiem, co nie przeszkadzało Thurmondowi w pozostawaniu wściekłym segregacjonistą. Kiedy Greg pierwszy raz spotkał się z sześcioletnim synem, który zupełnie go nie znał, kazał mu nazywać się wujkiem Gregiem, nie znaleźli później lepszego eufemizmu na określenie tego związku krwi.
Greg był egoistą i nie można było na niego liczyć, ale do pewnego stopnia troszczył się o syna. Jako nastolatek George długo żywił gniew wobec ojca, lecz w końcu pogodził się z sytuacją i zaakceptował go takim, jaki był. Uznał, że lepiej jest mieć ojca połowicznie niż nie mieć go wcale.
– George – odezwał się cicho Greg. – Martwię się.
– Nie tylko ty, mama także.
– Co powiedziała?
– Uważa, że rasiści z Południa wszystkich nas zabiją.
– Nie sądzę, by do tego doszło, ale możesz stracić posadę.
– Czy pan Renshaw coś o tym wspomniał?
– Cholera, nie, jeszcze nic nie wie. Ale szybko się dowie, jeśli cię aresztują.
Renshaw pochodził z Buffalo i był przyjacielem Grega z dzieciństwa, a obecnie starszym wspólnikiem w prestiżowej kancelarii prawniczej Fawcett Renshaw. Latem zeszłego roku Greg wystarał się dla syna o wakacyjną pracę biurową w firmie i zgodnie z ich nadziejami, staż zaowocował propozycją pełnego etatu po ukończeniu studiów. To było jak wygrana na loterii, gdyż George miał zostać pierwszym Murzynem, który otrzyma w kancelarii pracę inną niż sprzątanie.
– Rajd Wolności to nie jest łamanie prawa, nie jesteśmy wichrzycielami – tłumaczył poirytowany George. – Działamy na rzecz egzekwowania tego, co zapisano w konstytucji, przestępcami są oni, zwolennicy segregacji. Adwokat taki jak Renshaw powinien to rozumieć.
– I rozumie, mimo to nie może zatrudnić kogoś, kto miał utarczki z policją. Wierz mi, gdybyś był biały, sytuacja wyglądałaby tak samo.
– Ale prawo jest po naszej stronie!
– Życie bywa niesprawiedliwe, twoje studenckie czasy dobiegły końca: witaj w prawdziwym świecie.
– Przygotujcie bilety i sprawdźcie bagaże! – zawołał szef grupy.
George wstał.
– Chyba ci tego nie wyperswaduję, prawda? – spytał Greg.
Miał tak smutną minę, że George zapragnął ulec jego namowom, nie mógł jednak tego zrobić.
– Nie, już postanowiłem.
– A więc proszę cię, żebyś zachował ostrożność.
George’a ogarnęło wzruszenie.
– Szczęściarz ze mnie, bo mam ludzi, którzy się o mnie martwią – rzekł. – Wiem o tym.
Greg uścisnął go za ramię i wyszedł niepostrzeżenie.
Jego syn ustawił się w kolejce i kupił bilet do Nowego Orleanu. Podszedł do granatowo-szarego autobusu i podał bagaż, który został umieszczony w luku. Na boku pojazdu namalowany był duży chart oraz hasło reklamowe: Jak dobrze jest rozsiąść się w autobusie… A my nim pokierujemy. George wsiadł.