Maria dopiła nalewkę, wstała z fotela i odłożyła koc na miejsce. Podeszła do drzwi balkonowych, a następnie otworzyła je i wyszła na zewnątrz. Przeniknął ją chłód. Ponieważ tegoroczną zimę meteorolodzy jeszcze pod koniec listopada zapowiadali jako wyjątkowo łagodną i ciepłą, wiadomą rzeczy koleją już od początku grudnia temperatura zleciała poniżej zera, spadły jakieś metry śniegu, a do tego co drugi dzień dął zniechęcający do życia halny. Maria czasami zastanawiała się, skąd fachowcy od pogody biorą te swoje przepowiednie, i zawsze dochodziła do konkluzji, że wróżą je z fusów po kawie, ewentualnie z wosku lanego do zimnej wody. Myśl o wróżbach sprawiła, że jej spojrzenie powędrowało do podświetlonego szyldu zawieszonego na kamienicy znajdującej się vis-à-vis i głoszącego, że przyjmuje tu „Magnencjusz – mag, jasnowidz, medium”. Cóż za dziwak… Widywała go od czasu do czasu w windzie, bo mimo że gabinet miał po drugiej stronie ulicy, to mieszkał w jej kamienicy, tyle że trzy piętra niżej. Ubrany zawsze na czarno, ponury i diaboliczny, mistrz ezoteryki zawsze budził w niej strach. Głównie dlatego, że prezentował się nieco jak psychicznie niezrównoważony, a akurat wariatów Maria bała się jak diabeł święconej wody. Widziała jednak, że jego „Gabinet Magii” odwiedzają setki ludzi, łącznie z miejscowym proboszczem. Choć akurat w przypadku tego ostatniego nie było się czemu dziwić, bo był zabobonny niczym osiemnastowieczna pensjonarka i gdy miał chodzić po kolędzie, to najpierw wysyłał jednego z ministrantów z listą żądań. Zawierała ona kilkanaście punktów, z których najważniejsze były te, aby w odwiedzanych przez niego domach nie witać go w progu, nie rozstawiać żadnych drabin, pod którymi musiałby przejść, zabezpieczyć sól i lustra, pilnować kukułek w zegarach, przygotować mu kawałek niemalowanego drewna do odpukiwania, a przede wszystkim uprzątnąć z zasięgu jego wzroku wszystkie czarne koty. Dało to dość niespodziewany efekt, a mianowicie apostazję jednej z jego najstarszych parafianek, osiemdziesięcioletniej Genowefy Pasternak, której zamknięty w sypialni kot oszczał ze złości łóżko, mściwie poszarpał odziedziczoną po przodkach drogocenną kapę, wedle rodzinnej legendy ręcznie wyszywaną złotą nicią przez samą świętą królową Jadwigę, a na koniec zrzucił z parapetu hodowanego od kilkunastu lat zamiokulkasa i zrobił z niego materiał na sałatkę. Pełna zrozumienia dla uwięzionego zwierzątka i rozgniewana na, jak go nazwała, „zbzikowanego klechę” Genowefa wykrzyczała proboszczowi po paru dniach, że „noga jej więcej w kościele nie postanie, tym bardziej że wieje tam jak na Syberii i prędzej niż zbawienia można się doczekać lumbago”, po czym za pomocą wypełnienia ankiety internetowej zasiliła zdobywające ostatnio coraz więcej wyznawców grono dudeistów. Na jej decyzję wpłynął fakt, że było to jedyne na świecie wyznanie, którego filozofia opierała się dokładnie na tym, co Pasternak lubiła w życiu najbardziej: piciu piwa, plotkach z kumoszkami i dyskretnym popalaniu marihuany. W ten sposób zabobonność księdza uszczupliła szeregi cór Watykanu, co bynajmniej nie zrobiło na wielebnym większego wrażenia, bo ledwie kilka dni potem nawrzeszczał na jedną z wizytowanych parafianek, że jeśli zastawia na niego szatańskie pułapki w postaci dwóch powieszonych naprzeciw siebie luster, to może niech go już od razu przejedzie samochodem, a następnie o mało co nie nałożył ekskomuniki na inną nieszczęśnicę, która śmiała mu złożyć życzenia na dwa dni przed urodzinami, bo potem wyjeżdżała do sanatorium. Jak widać, odwiedzanie salonów magii nie wydawało mu się jednak groźne…
Maria jeszcze przez chwilę wpatrywała się w szyld „Gabinetu Magii”, walcząc z nagłym natrętnym podszeptem jakichś sił, zapewne nieczystych, aby samej także skorzystać z usług jego właściciela. Problem w tym, że zawsze wyśmiewała wiarę w ezoterykę, a swoją znajomą, która bez konsultacji z jedną z dziesięciu zaprzyjaźnionych wróżek nie podejmowała żadnej ważniejszej decyzji, łącznie ze zmianą koloru ścian w pokoju, nazywała kiedyś w rozmowie z Krystianem „wciąż bezskutecznie poszukującą piątej klepki”. Nie, jeśli chce zachować szacunek dla samej siebie, to nie może teraz nagle zmieniać poglądów o sto osiemdziesiąt stopni. Tak nisko jeszcze nie upadła! Nie będzie powierzała losu swojego małżeństwa kartom, szklanej kuli, wahadełku czy innym dziwnym przedmiotom. Musi o nim zadecydować sama. Maria, czując, że za moment jej dylemat rozstrzygnie się sam w ten sposób, że ona zamarznie na balkonie, a jej mąż zostanie wdowcem, wróciła do salonu. Tu wreszcie sprecyzowała swój plan działania. Otóż postara się zrobić wszystko, aby te święta były idealne, a jeśli jej szanowny małżonek tego nie doceni i nie wyjdzie jej naprzeciw, tylko nadal będzie się zachowywał jak zimny drań, to zaraz po Nowym Roku oznajmi mu, że muszą się rozstać. Będzie bolało, ale trudno. Z uczuciami czasem bywa jak z operacją, którą da się odwlec w czasie, ale nie można jej uniknąć. Lepiej więc zrobić ją natychmiast, aby jak najszybciej pozbyć się bólu i wrócić do normalności. Tak, właśnie!
Mimo buntu, jaki szalał w jej duszy, gdy kładła się spać obok nadal chrapiącego męża, Maria pomyślała, że jednak mógłby się zdarzyć jakiś gwiazdkowy cud, który go odmieni. Oczywiście, gdyby tylko wiedziała, jak potoczą się kolejne dni, z pewnością natychmiast wstałaby z łóżka, poszukała niemalowanego drewna i wzorem proboszcza czym prędzej w nie odpukała. Niestety, akurat tej nocy intuicja Marii zasnęła o wiele wcześniej niż ona sama…
* * *
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Maria dumała nad przyszłością swojego małżeństwa, żona jej szefa zamieniała mu właśnie spokojną noc w przedsmak tego, co może go czekać, jeśli za bardzo nagrzeszy i po śmierci trafi do piekła.
– Widzisz to? Widzisz?! – mówiła podniesionym głosem, majtając mu przed nosem jakimiś dwoma długimi, białymi kłakami. – Na twoim garniturze! Czy możesz mi wytłumaczyć, co to jest?!
– Skąd ja to niby mam wiedzieć? – Winicjusz Rogalski, który dopiero co wrócił z podróży służbowej i jedyne, o czym marzył, to aby po sześciogodzinnej jeździe samochodem walnąć się do łóżka i przespać kolejne pół doby, wzruszył obojętnie ramionami. – Wygląda jak włosy. Sądząc po grubości, najpewniej zwierzęce. Może końskie?
Bożenę Rogalską o mało co nie zatchnęło.
– Końskie?! – wykrzyknęła, nie przestając majtać kłakami, co wyglądało tak, jakby próbowała dyrygować niewidzialną orkiestrą. – To są kudły z kołtuna jakiejś lafiryndy, z którą się gziłeś! Przecież wiem, jak cię podniecają platynowe blondynki! Przyznaj się, kto to jest! Oczy tej suce wydrapię!
Przez lata małżeństwa Winicjusz zdążył się przyzwyczaić, że żona ma obsesję na punkcie jego niewierności, i po cichu uważał, że nawet trochę mu to schlebia. Oczywiście awantury, jakie mu regularnie robiła, próby sprawdzania jego prawdomówności czy też zastawianie na niego rozmaitych pułapek nieco komplikowały mu życie. Nie na tyle jednak, aby kiedykolwiek na serio pomyślał, żeby coś z tym zrobić. Tym bardziej że z reguły ze wszystkich takich sytuacji wychodził obronną ręką, bo też i nie miał właściwie przed małżonką prawie nic do ukrycia. A tego, co mieściło się w słowie „prawie”, i tak nigdy nie miała szansy odkryć.
– Pokaż to… – Winicjusz westchnął, zbliżył się do Bożeny i przyjrzał uważnie trzymanym przez nią włosom.