Maria cofnęła rękę, przez chwilę jeszcze myślała, co zrobić, po czym ostrożnie, żeby nie obudzić pochrapującego potwora, wstała z łóżka i po cichu przeszła do salonu. Podeszła do szafki z alkoholami, nalała sobie do kieliszka odrobinę ulubionej nalewki bursztynowej, którą dostała w prezencie od sąsiadki, sympatycznej starszej pani mieszkającej na parterze i odpowiedzialnej za częściowy alkoholizm mieszkańców pozostałych pięter, których zaopatrywała w swoje domowe trunki przy każdej możliwej okazji, ze świętami państwowymi i kościelnymi na czele. Maria, przeczuwając, że na jednym kieliszku się nie skończy, na wszelki wypadek wzięła w dłoń buteleczkę, po czym usiadła w fotelu. Po chwili sięgnęła po koc, leżący nieopodal na kanapie. Kamienica, w której znajdowało się mieszkanie Witków, nie należała do najlepiej ogrzewanych i w związku z tym zimą salon zamieniał się w coś w rodzaju igloo. Maria pomacała kaloryfer, z rezygnacją odnotowując, że jak co zimy można na nim mrozić lody, po czym zawinęła się w pled niczym w kokon, chlapnęła sobie łyczek nalewki i oddała się rozmyślaniu o swoim małżeństwie. O ile, oczywiście, ową niemożliwą do opanowania hulankę myśli dało się podciągnąć pod to szlachetne określenie. Taaaaak… Nie było co się oszukiwać… W jej związku już od dawien dawna coś zgrzytało i przyszła pora na to, aby wreszcie coś z tym zrobić.
Wszystko zaczęło się psuć po dwóch latach od chwili, w której powiedzieli sobie „tak”. To wtedy zaczęli się z Krystianem starać o dziecko. Po kolejnym roku dostali od lekarzy tragicznie brzmiącą diagnozę, głoszącą, że nie ma szans, aby doczekali się potomstwa. Teoretycznie mogą próbować kosztownych kuracji albo zdecydować się na zabieg in vitro, ale gwarancja, że zakończy się to sukcesem, jest praktycznie zerowa. Maria jak dziś pamiętała swoją ostatnią rozmowę z obdarzonym jej zdaniem mocno zwyrodniałym poczuciem humoru profesorem, który na jej rozpaczliwe pytanie: „Czy naprawdę nie ma już żadnej szansy?!”, odpowiedział: „Zawsze pozostaje nadzieja, że odwiedzi panią jakiś archanioł”, po czym sam serdecznie uśmiał się ze swojego dowcipu. Maria zawtórowała mu z grzeczności jakimś nieartykułowanym warknięciem, mającym też imitować śmiech, a tuż za progiem jego gabinetu popłakała się z bezsilności. Ku jej zdumieniu mąż, który początkowo sprawiał wrażenie równie przejętego i przygnębionego co ona, przeszedł nad tym do porządku dziennego w zadziwiająco szybkim, wręcz nieludzkim tempie. Kiedy po kilku miesiącach poruszyła któregoś wieczoru przy kolacji kwestię adopcji, ze zdziwieniem odrzekł: „Ale po co? Źle ci tak jak jest?!”, po czym wrócił do jedzenia i, jak to miał w zwyczaju, czytania przy tym wiadomości w swojej komórce. Maria z trudem pohamowała pokusę wyrwania mu telefonu i mściwego wrzucenia go do karafki z kompotem. Głównie dlatego, że nie była pewna, czy dość potężny aparat przejdzie przez jej szyjkę, co zrujnowałoby dramatyczny efekt tego czynu. Nie kontynuowała też rozmowy, postanawiając przez jakiś czas karać ukochanego wymownym milczeniem, którego to faktu Krystian nota bene nie zauważył. W tym okresie w ogóle przestał na nią zwracać uwagę. Ich rozmowy, nawet po tym, gdy już wspaniałomyślnie zaczęła się do niego odzywać, stały się monotonnie nudne i na dobrą sprawę o niczym, rzadki seks do bólu mechaniczny, a czułe słowa czy gesty – zarezerwowane jedynie na świąteczne dni. Tętniący przez pierwsze lata życiem pełen gości dom Witków zamienił się w pustkowie Smauga, wspólni znajomi, nieco przerażeni ich wisielczym nastrojem, zaczęli ich unikać jak ognia i nawet oni sami niechętnie przebywali w tym miejscu, a już na pewno nie wtedy, kiedy wiedzieli, że czeka ich tam dłuższy pobyt tylko we dwoje. Kiedy kilka miesięcy temu przyszło do ustalania, dokąd pojadą na wakacje, oboje kluczyli tak, żeby ostatecznie nie zgrać się terminami urlopów i spędzić je osobno. Najpierw Maria wybrała się nad morze do luksusowego ośrodka SPA w towarzystwie swojej najlepszej przyjaciółki Kariny, a potem Krystian wyjechał na swoje ukochane Mazury, aby popływać na kajakach i pobiwakować trochę ze swoim kumplem Radosławem. Maria była pewna, że wyprawa ta zakończy się już po pierwszej nocy, kiedy to jej małżonek, zachowujący się w domu niczym księżniczka na ziarnku grochu, obudzi się z rana w namiocie z objawami rwy kulszowej, zapalenia płuc i daleko zaawansowanego reumatyzmu. O ile, rzecz jasna, w ogóle będzie umiał ten namiot rozbić, bo gdy kiedyś na działce znajomych zaczął montować hamak, to obłupał z kory dwa drzewa i o mało co nie udusił się linkami. Pomna tego wszystkiego Maria przygotowała się duchowo, że zobaczy swego lubego z powrotem w domu za mniej więcej kilkadziesiąt godzin, a potem przez tydzień będzie musiała donosić mu do łoża boleści syropy i medykamenty, nacierać go maściami, tudzież zapewniać, że żadna z jego dolegliwości nie grozi natychmiastowym zgonem. Ku jej zdziwieniu Krystian wrócił jednak zgodnie z planem po dwóch tygodniach, tryskający humorem, opalony i nieco nawet szczuplejszy, po czym zapowiedział, że planuje ruszać w takie „dzikie wyprawy” co roku. Jego szampański nastrój trwał jakiś czas i zaowocował między innymi tym, że przez prawie siedem dni ich życie intymne wyglądało tak jak przed ślubem, kiedy to Marii zdawało się chwilami, że biorą udział w biciu rekordu Guinnessa w kategorii „najkrótszy czas, w którym da się wypróbować wszystkie pozycje ze »Sztuki kochania« Michaliny Wisłockiej”. Po tygodniu Krystian zaczął jednak mieć problemy w firmie, jego dobry humor zamienił się w burzowy, a w miejsce ekscesów erotycznych pojawiło się powracające niczym bumerang zdanie: „Jestem dzisiaj wykończony”, będące męskim odpowiednikiem żeńskiego: „Boli mnie głowa”. W sumie wszystko wróciło do normy. Tyle że stan ten nijak Marii nie odpowiadał. Niewątpliwie można w nim było trwać przez całe lata. Nikt nie wiedział tego lepiej od niej! To w końcu jej rodzice wybudowali specjalnie dwustumetrowy, dwupiętrowy dom z dwoma wejściami, żeby móc w nim żyć tak, aby na co dzień się nie spotykać. Kiedy Maria ostatnio ich odwiedziła, jej mama na zadane na dzień dobry pytanie, czemu tata nie zszedł się przywitać, odpowiedziała z lekkim zmieszaniem: „A nie wiem… Nie widziałam go tak jakoś od tygodnia. Może umarł?!”. Nie, zdecydowanie wolała nie iść w ich ślady. Wóz albo przewóz. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Albo w te święta otworzą nowy rozdział swojego małżeństwa, albo… definitywnie je zakończą. Przez chwilę zastanawiała się, która z tych opcji wydaje jej się bardziej atrakcyjna, ale nie doszła do żadnej konkluzji. Gdyby tylko udało im się wrócić do tego, co było przed i tuż po ślubie, mogłaby spędzić z mężem resztę życia, tak jak mu to obiecywała w czasie składania przysięgi małżeńskiej. Wiedziała jednak dobrze, że z reguły uczucia biegną ulicą jednokierunkową i trzeba cudu, żeby je z niej wycofać, a następnie skierować tam, skąd przybyły. W tej sytuacji nie zostawało nic poza rozstaniem. Maria miała jednak tę szczególną cechę, że lubiła walczyć nawet o teoretycznie przegrane sprawy. W czasie wojny nawet w obliczu śmierci wszystkich swoich kompanów, otoczona przez wrogów, nadal ściskałaby w rękach chorągiew, bohatersko nie ustępując pola wrogowi niczym Joanna D’Arc czy Emilia Plater. Już w szkole stawała w obronie wszystkich niemot, które dawały się terroryzować starszym kolegom, i nie przerażało jej to, że ci są od niej więksi i silniejsi. Faktem jest, że jej pomoc nie zawsze odbierana była z wdzięcznością, a jeden z kolegów wykrzyczał jej nawet z wyrzutem, że był tylko „trzy plaskacze po policzku i dwa odebrania kasy na drugie śniadanie od przyjęcia do hip-hopowej bandy”, a teraz, gdy Maria pogoniła kijem szefa tejże i naraziła go na kompromitację, zostanie