Kiedy zobaczyłem ją wychodzącą tylnymi drzwiami, w jednej chwili zapomniałem o całej swojej złości i zamiast jej wykrzyczeć wcześniej przygotowane zdania, jedyne, czego wówczas pragnąłem, to by pozwoliła się przytulić i powiedziała, abyśmy skończyli wreszcie te dziecinne zabawy i poszli do domu. Objąłbym ją wtedy i pocałował we włosy. Kiedy jednak podeszła, chwyciłem ją za ramiona i przysuwając twarz do jej, wycedziłem przez zaciśnięte zęby:
– Jeśli teraz wsiądziesz do tego cholernego auta i pojedziesz ze swoimi mądrymi koleżankami i zniewieściałym obmacywaczem, to…
– To co? – Emilie wybałuszyła oczy, czekając na kontynuację.
– To nigdy więcej mnie nie zobaczysz. – Puściłem ją i dopiero wówczas zauważyłem, że Emilie zamiast pawiej sukienki, w której dwa razy w tygodniu występowała na scenie, a potem wracała do domu, ma na sobie koszulową bluzkę koloru różowego i dopasowane spodnie przewiązane paskiem.
– Głupek – powiedziała Emilie i pomachała koleżankom na pożegnanie.
Kiedy samochód wyjeżdżał na ulicę, jedna z nich wychylając się przez okno, krzyknęła:
– Bohater!
Pożegnały nas światła odjeżdżającego samochodu i kiedy wyszliśmy na ulicę, na której ustawione były jedna za drugą taksówki, Emilie usiadła na murku otaczającym czyjś ogródek i zaczęła wyciągać po kolei spinki wpięte we włosy, tworzące rzadko utkanego koka przyozdobionego piórami. Kiedy wszystkie znalazły się w jej dłoniach, a włosy opadły na ramiona, dziewczyna zebrała je i zrobiła koński ogon.
– Co się tak gapisz? – rzuciła, podnosząc głowę.
– Tak lepiej – odpowiedziałem, a ona uśmiechnęła się, pokazując równe zęby.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem, i jej piękno w niczym nie przypominało tego, które miały kobiety w gazetach przyniesionych mi do więzienia przez Maksymiliana.
– Nazywam się Emilie – rzuciła z zaskoczenia.
– Wiem – odpowiedziałem. – Marceli – dodałem szybko i wyciągnąłem rękę w jej stronę.
– Kiedy byłam mała, mama mi mówiła, że taki taksówkarz wożący codziennie ludzi żyje życiem innych – zaczęła Emilie, patrząc na mijające nas samochody. – Każdy, kto wsiada do jego auta, ma swoją historię i często ją opowiada. Kobiety jadące do szpitala opowiadają o swoich chorobach i narzekają na angielską służbę zdrowia. Mężczyźni ubrani w drogi garnitur, czytający jakieś dokumenty podczas jazdy, mówią o niewypałach biznesowych i szmalu, który utopili w tym czy w tamtym. Rodziny jadące na urodziny ciotki czy kuzynki najpierw opowiadają o nich, potem o reszcie swoich krewnych, a na końcu o dzieciach. Taki taksówkarz jest skazany na poznawanie historii ludzi, których być może nigdy więcej nie zobaczy.
– Każdy ma wybór – powiedziałem.
– Każdy ma wybór? Gówno prawda. Nie mamy żadnych wyborów. Nie wiem jak ty, ale ja mam wrażenie, że wszystko, co nas w życiu spotyka, jest przez kogoś z góry zaplanowane, a my tylko ten plan wykonujemy jak… jak nieposiadające rozumu marionetki.
– Czy uważasz, że twoja matka…– Ugryzłem się w język i zapytałem: – Też opowiadała taksówkarzom o swoim życiu albo o tobie?
Emilie się zaśmiała, ale wolałem, by potraktowała mnie jak głupka, niż zorientowała się, że wiem o niej coś, czego nie powinienem i więcej, niż powinienem.
– Chcę napić się piwa – rzuciła, wstając z murka i chowając do torebki spinki.
– Nie jestem stałym bywalcem tutejszych knajp, bo większość piwa w swoim życiu wypiłem w domu.
– Domator? – Emilie zaśmiała się.
– Tak jakby. – Zamyśliłem się. – Wiem, że tutaj za rogiem jest bar, w którym dają piwo.
– To jednak gdzieś bywasz.
– Nie, nie. Ja w nim nie byłem, ale o jego istnieniu wiem od kobiety, która sprzedaje bilety na twój spektakl.
– Tak, mój, mój.
– Cholera, może ja powinienem ci kwiaty przynosić po każdym przedstawieniu?
– No właśnie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nadal ich nie dostałam. – Zaśmiała się Emilie, stając przed drzwiami do knajpki.
– Ty zadufana w sobie tancereczko. Myślałem, że masz więcej oliwy w głowie od swoich głupiutkich koleżanek.
– Ty tchórzu, który zamiast po pierwszym spektaklu mnie zaczepić i dać kwiaty, kupiłeś bilety na wszystkie spektakle i czatowałeś jak dureń za drzewem. A kwiatów jak nie było, tak nie ma. – Uśmiechnęła się i odwróciła w stronę drzwi, popychając je mocno.
Kiedy weszliśmy do środka, Emilie znalazła stolik w głębi sali i zaprosiła mnie wzrokiem. Tego miejsca nie można było nazwać barem, nawet określenie „knajpa” było zbyt eleganckie. W powietrzu unosił się smród piwa. W nozdrza gryzł tytoniowy dym. Siedzący przy barze i stolikach ludzie przekrzykiwali się wzajemnie, przeklinali i śmiali tak głośno, że trudno było usłyszeć własne myśli. Poszedłem do barmana kupić piwo, a kiedy postawiłem je na stole, Emilie chwyciła swój kufel i wypiła duszkiem prawie połowę.
Wygląda jak anioł, a żłopie piwo jak wytrawny smakosz, który w życiu wlał go już w siebie hektolitry – pomyślałem, upijając łyk ze swojej szklanki.
– Ale mi się pić chciało. – Po chwili rozejrzała się wkoło i dodała: – Fajnie tu.
– Naprawdę? – zapytałem i spojrzałem na nią, bo nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Miałem wrażenie, że po prostu ze mnie zadrwiła.
– A piwo pierwsza klasa. – Upiła kolejny łyk brunatnego napoju. – Spójrz na tamtego gościa – powiedziała i pokazała wzrokiem na siedzącego przy barze mężczyznę, niemogącego utrzymać równowagi na krześle.
Uśmiechnąłem się i pomyślałem: wygląda jak anioł i powinna chodzić do najdroższych i najbardziej ekskluzywnych restauracji w samym centrum, a dobrze się czuje w podrzędnej spelunie wśród smrodu piwa, dymu papierosowego i nienaturalnie głośnych rozmów podpitych facetów.
– U was w Polsce to się dużo pije?
– Słucham? – Nie wierzyłem w to, co usłyszałem.
– No w Polsce, tak?
– Tak – wycedziłem. Zamiast odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie Polacy mają problem z przyjmowaną ilością alkoholu, ja zastanawiałem się, skąd ona może wiedzieć, że jestem z Polski.
Emilie spojrzała na mnie, a potem w okno wychodzące na ulicę i zapytała:
– Czy pani bileterka powiedziała ci, jak mam na imię?
– Nie.
– Zobaczyłeś na jakimś plakacie?
– Nie.
– Moja koleżanka?
– Nie.
Emilie ponownie zwróciła twarz w stronę okna. Być może wiedziała, że gdyby zadała jeszcze piętnaście pytań o to, skąd znam jej imię, to na każde odpowiedź brzmiałaby „nie”. Nie zapytała. Widać trzy jej wystarczyły w zupełności. Odrywając wzrok od życia toczącego się na zewnątrz, uśmiechnęła się do mnie, opierając głowę na rękach. Podniosła swoje piwo i teraz pijąc wolniej, delektowała się jego świeżym smakiem. Słodko-gorzkim. Tymczasem ja cieszyłem się głosem Emilie pieszczącym moje uszy, jej oczami, które w zależności