– Ładny dzień – powiedział. – W sam raz na spacer.
• • •
Skwery rozczarowały ich w sensie ogrodniczym. Prawie całe były zalane asfaltem, na którym ustawiono donice z jaskrawymi jak szminka kwiatami. Ale znaleźli na nich ławki, dwie na każdym, i trochę odosobnienia. Jeden mógł usiąść na jednej ławce, drugi na drugiej, ten pierwszy mógł coś powiedzieć, wstać i odejść. Nikt by się nie zorientował. Ot, zwykły spacerowicz. Potem drugie spotkanie. Jeden przychodzi, drugi odchodzi.
Tak, mogli spotkać się tutaj.
Na szerokich ulicach ruch nocny nie różnił się zbytnio od dziennego, choć za dnia było tam chyba więcej pośpiechu i hałasu. Ciągnące się rzędy sklepów i restauracji znikały w bocznych uliczkach parę przecznic dalej. To właśnie tam znaleźli bar, przed którym czterech mężczyzn piło piwo. O dziesiątej rano. Wszyscy mieli ogolone głowy, porośnięte nierównymi kępkami włosów i pokryte strupami, jakby poharatali się nożem i byli z tego dumni. Młodzi, osiemnaście, najwyżej dwadzieścia lat, wyglądali jak cztery półtusze wołowe. Raczej nie stąd, pomyślał Reacher. A więc kwestia terytorium. Rościli sobie jakieś pretensje?
– Wstąpmy na kawę – zaproponowała Neagley.
– Tutaj?
– Ci chłopcy chcą nam coś powiedzieć.
– Skąd wiesz?
– Przeczucie mi mówi. Patrzą na nas.
Reacher odwrócił się i rzeczywiście, patrzyli. Lojalni wobec własnej grupy, z cieniem wyzwania w oczach i odrobiną strachu. Jak zwierzęta drżące z podniecenia pod wpływem wydzielin nakazujących walkę lub ucieczkę. Jakby coś miało się zaraz stać.
– O co im chodzi? – spytał.
– Dowiedzmy się – odparła Neagley.
Więc ruszył w ich stronę, prosto do drzwi.
Mężczyźni zwarli szyki.
– Jesteście Amerykanami? – rzucił ten stojący z przodu.
– Skąd wiesz? – spytał Reacher.
– Amerykanie nie mają tu wstępu.
6
Potem przyznał, że gdyby powiedział to ktoś w jego wieku, uderzyłby go od razu, zanim zdążyłoby przebrzmieć ostatnie słowo – bo dlaczego ktoś, kto chce się bić, miałby dyktować mu zasady walki? Ale to był dzieciak i z litości Reacher postanowił dać mu co najmniej jedną szansę. Dlatego bardzo powoli spytał:
– Mówisz po angielsku?
– Przecież słyszysz – odparł chłopak.
– Pytam, bo źle dobrałeś słowa. Wszystko poplątałeś. Zabrzmiało to tak, jakbyś uważał, że są w Niemczech bary, do których Amerykanie nie mogą wejść, ot tak, prosto z ulicy, i poczuć się swobodnie. Niemożliwe, żebyś miał to na myśli. Jeśli chcesz, pomogę ci poszperać w słowniku.
– Nasz kraj jest tylko dla Niemców.
– Mnie to pasuje – odparł Reacher. – Ale cóż, już tu jesteśmy. Ot, idziemy sobie. I mamy ochotę na kawę. Nie chcemy spuszczać wam łomotu. Wolimy dać wam możliwość wycofania się i zachowania twarzy.
– Nas jest czterech – zauważył chłopak.
– Tak szybko policzyłeś do czterech? Niemożliwe. Jakim cudem? Pytam poważnie, bardzo mnie to ciekawi.
W oknie baru pojawiła się czyjaś twarz. Ktoś wyjrzał i szybko się schował.
– Chodź, idziemy – rzuciła Neagley. – To nie tu. Nie wpuściliby go.
– A nasza kawa?
– Pewnie lura.
– Jaka lura? – zaprotestował Niemiec. – Tu mają dobrą kawę.
– No to mnie przekonałeś – powiedział Reacher. – Przepuście nas.
Chłopak ani drgnął.
– Tutaj to my o wszystkim decydujemy. Nie wy. Amerykańska okupacja już się skończyła. Niemcy są dla Niemców.
– Aha, czyli chcecie, żebym wszedł tam na siłę.
Dzieciak zrobił krok do przodu.
– My nie wiemy, co to strach.
Powiedział to jak czarny charakter ze starych filmów.
– Rozumiem. Jutro należy do nas, tak?
– Bo należy.
– A wiesz, że robienie w kółko tego samego z nadzieją na inny wynik jest symptomem obłędu? Słyszałeś o tym? Lekarze tak mówią. Ale to słowa Einsteina. Chyba. A Einstein był Niemcem, prawda? I bądź tu mądry.
– Idźcie stąd.
– A wy się odsuńcie. Liczę do trzech.
Milczenie.
– Raz…
Żadnej reakcji.
Uderzył na „dwa”. Szczerze mówiąc, trochę go oszukał, ale chrzanić to. Skoro mógł, to czemu nie? Szansa przepadła. Witaj w prawdziwym świecie, ciołku. Prawym prostym w splot słoneczny. Humanitarny gest. Jak ogłuszenie krowy w rzeźni. Ten drugi nie miał tyle szczęścia. Przeszkodziła mu siła rozpędu. Po prostu nadział się na łokieć Reachera, oberwał między oczy i padając, przeszkodził trzeciemu, opóźniając go na tyle, że Reacher zdążył uderzyć czwartego, tym samym łokciem ostrym łukiem, jak ostrzem noża, co zapewniło mu szeroki wybór sposobów unieszkodliwienia tego ostatniego. Zdecydował się na kopniaka w krocze, bo kosztowało to minimum wysiłku i zapewniało maksimum skuteczności.
Przestąpił nad plątaniną nóg i zajrzał do baru. Pusto. Nie licząc jakiegoś staruszka za ladą, siwego, pomarszczonego i przygarbionego. Miał pewnie około siedemdziesiątki. Jak Ratcliffe, z tym że ten był w dużo gorszej formie.
– Mówi pan po angielsku? – spytał Reacher.
– Tak – odparł mężczyzna.
– Widziałem, jak wyglądał pan przez okno.
– Naprawdę?
– Zna pan tych chłopaków.
– I co z tego?
– Wpuszczają tu tylko Niemców. Nie ma pan nic przeciwko temu?
– Mam prawo decydować, kogo obsługuję.
– A mnie pan obsłuży?
– Nie, chyba że będę musiał.
– Ma pan dobrą kawę?
– Bardzo dobrą.
– Ale ja już nie chcę kawy. Chcę tylko o coś spytać. Zawsze mnie to ciekawiło.
– Co takiego?
– Przegrać wojnę: jakie to uczucie?
• • •
Poszli dalej i pięć ulic później zrezygnowali. Było za dużo możliwości. Odgadywanie preferencji i upodobań osobistych, owszem, zawęziło pole działania, ale tylko trochę. Nie wykluczyło wielu scenariuszy, które mogły wchodzić w grę. Krótko mówiąc, nie sposób było przewidzieć, gdzie Amerykanin mógłby spotkać się z posłańcem.
– Musimy spróbować odwrotnie – powiedział Reacher. – Trzeba przywarować, zaczekać na kuriera i go śledzić. Zobaczyć, z kim się spotka. Co, zważywszy na okoliczności, będzie bardzo trudne. To wymaga dużych umiejętności, zwłaszcza na ulicy. W tłumie ludzi. Przydałaby się ekipa obserwacyjna.
– Nic