Nie musiałem słyszeć finału tej historii. Ale Justus i tak ją dopowiedział:
– Zostali wyrżnięci do nogi.
– Co teraz? – Priscus w końcu przerwał milczenie. – Atakujemy? Wycofujemy się?
Justus pokręcił głową.
– Zmasakrowanie weteranów jest ostatnim działaniem wroga, o którym wiemy – poinformował nas. – Wysłaliśmy na równiny konnych zwiadowców, ale co do gór… – Pozwolił, żeby jego słowa wybrzmiały.
Widziałem, że usta Priscusa zaciskają się niemal boleśnie, a wargi Vara ściąga chorobliwy uśmiech.
– Niech zgadnę – parsknął wielkolud. – Następne zdanie będzie zawierało słowo „ochotnik”?
Dowódca nie odpowiedział. Milczenie potwierdziło jednak przypuszczenie Vara. Ochotnicy pójdą w góry, w których można zginąć z pragnienia i wyczerpania. Które są siedliskiem morderców, rozbójników i dzikich zwierząt. A teraz być może także schronieniem armii uzbrojonych rebeliantów.
– Pójdę – odezwałem się.
Jaki miałem wybór?
Błagałem o wojnę od chwili, w której wstąpiłem do legionów. Teraz nadszedł czas zaspokojenia tych pragnień, chociaż miałem marne szanse na przeżycie.
– Pierwsza kohorta wyśle dzisiaj ludzi. Zwiadowcy są już na zewnątrz. – Widząc we mnie skazańca, weteran wzruszył ramionami. – Masz dzień na zastanowienie.
Pokręciłem głową.
– Pójdę – powtórzyłem bez mrugnięcia okiem. – Chcę tego.
To były najszczersze słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedziałem.
Później tego dnia w góry wyruszył patrol.
Wrócił jeden człowiek.
Umarł, zanim zdołał nam powiedzieć, co zaszło.
13
Niewiele wiedziałem o wojnie, ale szybko się nauczyłem, że widok słupów dymu nie jest dobrym znakiem. Z mojego punktu obserwacyjnego w górach widziałem, że jak wici pną się w niebo z morza zieloności poniżej.
Kolejną lekcją było to, że słowa mają znaczenie. Kiedy kohorta zebrała się przed wymarszem w stronę najbliższego pasma gór, nasz dowódca wyłaził ze skóry, żeby nas przekonać, że mamy do czynienia ze zwykłym powstaniem. O tym, co się działo, mieliśmy mówić jak o lokalnym buncie, a nie o wojnie. W tym samym tonie należało myśleć o wichrzycielach, którzy wywołali pożary i zamordowali żołnierzy, i traktować ich jak rozbójników i złodziei. Byli przestępcami, nie wojskiem.
– Sto tysięcy złoczyńców nadal wygląda mi na armię – prychnął Varo, gdy nas rozpuszczono.
Chciałbym, żeby krzepki wielkolud był teraz ze mną, ale byłem sam z moją drużyną. Wyrwałem się na ochotnika do służby zwiadowczej, nie zastanowiwszy się nad skutkami, jakie to będzie miało dla siedmiu żołnierzy pod moim dowództwem. Chciałem poszukać wroga sam, ale Justus nie zamierzał na to przystać, więc moja drużyna wspięła się na grań w przedzie i na lewo od kierunku ruchu centurii w dolinie. Centurion odrzucił także moją sugestię, żebyśmy zostawili ciężkie oporządzenie przy głównych siłach, więc pociliśmy się i klęliśmy, posuwając się wąską ścieżką między skalną ścianą a osuwiskiem. Już dawno temu przytroczyłem hełm na plecach i to było wszystko, co mogłem zrobić, żeby móc spoglądać w górę i wypatrywać zasadzki, podczas gdy głowę smażyło mi dokuczliwe słońce.
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na moich ludzi. Żaden nie zakwestionował obranej przeze mnie trasy ani żadnego innego rozkazu. Wiedziałem, że istnieje inny powód tego ślepego posłuszeństwa niż brak tchu: bali się mnie. Znali moją reputację. Nigdy dotąd nie pobiłem człowieka pozostającego pod moją komendą, co jednak nie wynikało z wrażliwości. Młodzi legioniści, którymi dowodziłem w przeszłości, mieli po prostu dość oleju w głowie, żeby trzymać język za zębami.
– Odpoczniemy tutaj – zwróciłem się do nich i ujrzałem ulgę na ich twarzach.
– Witus, Sewerus, stańcie na straży z przodu i z tyłu – rozkazałem. Byli w najlepszej formie z całej siódemki i ufałem, że będą czuwać, podczas gdy reszta będzie odzyskiwać oddech i pociągać z bukłaków. Nie obchodziło mnie, czy mają w nich wodę czy wino. Póki nadążali. Póki byli zdolni do walki.
Usiadłem, krzywiąc się, bo ostre występy wbiły mi się w plecy. W tych górach naprawdę nie dało się wygodnie spocząć, ale zabroniłem ludziom siadać na tarczach – kto mógł przewidzieć, jak to naprężenie wpłynie na ich wytrzymałość w bitwie? Nie chciałem umrzeć dlatego, że czyjaś dupa była zbyt cenna, żeby ją posadził na kamieniach.
Spojrzałem w dal i pomyślałem o Marcusie. Gdzie był teraz? Z pewnością Tyberiusz nie będzie kontynuował swojej wojny? Z pewnością on i mój najdroższy przyjaciel pośpiesznie wrócą na tereny, które zapłonęły na ich tyłach.
– Dowódco? – odważył się odezwać jeden z młodzików.
Miał przezwisko Dziąseł, bo tylko to zostało mu w ustach. Powiedział mi, że zęby wybił mu koń, a ja odpowiedziałem, że mam to w dupie. Potem już nie starał się mnie zagadywać, a teraz w jego zdyszanym głosie słyszałem ton nerwowości.
– Czego? – warknąłem.
Dziąseł nie odpowiedział. Po prostu pokazał. Podążyłem spojrzeniem za jego wyciągniętym palcem i obróciłem się, żeby zerknąć przez ramię.
Znowu dym. Blisko.
– Cholera.
To była farma, przynajmniej kiedyś. Nie wiedziałem, czy powinienem sprawdzać takie rzeczy, ale płonące zabudowania nie były daleko. Wydawało się słuszne zejść ze zbocza i zbliżyć się do wypatroszonych budynków.
Teraz w to zwątpiłem.
Chodziło o zapach. Patrząc na cztery sczerniałe ciała, nie czułem żadnych emocji. Nawet kiedy Dziąseł zwrócił uwagę, że się obejmowały – ostateczny akt miłości i rozpaczy.
Nie. Chodziło o zapach. Woń smażonych kurczaków. A kiedy zbliżyliśmy się do dymiących zgliszczy niegdysiejszego rodzinnego życia, aromat dotarł do mnie i wyobraziłem sobie ucztowanie i picie z przyjaciółmi. Na tę wizję zaburczało mi w brzuchu i rozejrzałem się z nadzieją, że może oszczędzono jakieś zwierzęta, które moglibyśmy nadziać na oszczep.
Nie pomyślałem, że tak smakowicie pachną rodzice i ich dzieci. Gdy tylko się zorientowałem, co wywołało napływ śliny do ust, żołądek mi skamieniał.
– Pogrzebiemy ich, dowódco? – zapytał ktoś.
Nie wiem kto – ich głosy w większości brzmiały tak samo, beczeli młodzieńczo – a ja nie odpowiedziałem. Spojrzałem na góry, a potem położyłem dłoń na ramieniu najbliższego trupa.
– Nie mogą być daleko – powiedziałem do żołnierzy. – Zwłoki są ciepłe. Bądźcie czujni.
Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów zrozumiałem ich głupotę. Oczy legionistów wyłaziły z orbit. Tak ściskali oszczepy, że mieli zbielałe kłykcie. Nie mogli być bardziej czujni.
– Pogrzebiemy ich, dowódco? – zapytał ponownie żołnierz.
Odwróciłem się do niego. Był niski i miał za duży hełm. Twarz pod nim była czerwona z wysiłku