Legion. Geraint Jones. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Geraint Jones
Издательство: PDW
Серия: POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887861
Скачать книгу
nie wołają o pomoc, a tu słowa przebijały się przez krzyki, jak zimne gwoździe.

      Rozejrzałem się. Z baraku wytoczyło się zaledwie kilkunastu ludzi z mojej centurii, z szeroko otwartymi oczami, ci załamani i znudzeni, którzy pozostali na miejscu, podczas gdy inni poszli pić i dupczyć. Wszyscy byli młodzi, pochodzili z ostatniego zaciągu w Italii. Dla nich byłem „weteranem”, u którego szukali przewodnictwa.

      Na widok kłębów czarnego dymu, który zaczął dryfować po niebie, i na dźwięk krzyków trwogi z innych zakątków obozu, do głowy mógł mi przyjść tylko jeden rozkaz. Jak powiedział mi Brutus, są tylko dwa słowa, które musi znać prawdziwy dowódca.

      – Za mną!

      Ruszyłem biegiem, tarcza obijała mi się o bark i ramię, a daszki policzkowe hełmu ocierały twarz. Nie odwróciłem się, żeby sprawdzić, czy chłopaki za mną nadążają. Po prostu opuściłem głowę i gnałem na miejsce zbiórki mojej kohorty przy zachodniej bramie.

      Zatrzymałem się trzydzieści metrów przed nią i rozejrzałem. Za ścianą fortu, gdzieś w miasteczku, jasnobłękitne płótno nieba szpeciły grube kolumny żrącego dymu. Usłyszałem, że dyszący żołnierze zatrzymali się za moimi plecami. Przy bramie wartownicy biegli na umocnienia. Stanowili może siłę centurii, a ja szukałem wzrokiem poprzecznego grzebienia hełmu ich dowódcy.

      On znalazł mnie pierwszy.

      – Ty! – usłyszałem z lewej. – Jaki oddział?

      Odwróciłem się i ujrzałem oficera, starszego mężczyznę, przypuszczalnie w trakcie drugiego zaciągu, który jeśli obawiał się odległych krzyków i dymu, to tego nie okazywał. W jego oczach płonął jedynie gniew, że został zakłócony porządek.

      – Druga drugiej, panie. – Zasalutowałem.

      – Ci ludzie są z tobą? – zapytał, pokazując ich pałką z drewna winorośli, oznaką jego stanowiska.

      – Tak, panie.

      Centurion się zawahał i przez chwilę mi się przyglądał. Spojrzał na blanki, na dym za nimi, a potem splunął.

      – Nie mogę odwołać moich wartowników z umocnień, póki nie zluzuje mnie trybun – wyjaśnił, a ja widziałem, że wysila swój żołnierski umysł, żeby pogodzić bezwzględne posłuszeństwo rozkazom z bardzo realnym problemem, który znajdował się za ścianami fortu. – Pożary – podjął – mogą się wymknąć spod kontroli, zanim trybun tutaj dotrze. Weź swoich ludzi i zróbcie, co się da. Rzućcie tutaj sprzęt i idźcie. Ruszymy za wami jak najszybciej.

      Nie opłaca się zwlekać z wykonaniem rozkazu, a już wcześniej doszedłem do tego samego wniosku co dowódca, więc rzuciłem tarczę i pozbywałem się zbroi, zanim jeszcze skończył mówić. Młodzi żołnierze za mną zrobili to samo.

      – Weźcie miecze! – poleciłem im.

      W mieście nadal rozlegały się krzyki i coś mi mówiło, że srożą się tam nie tylko płomienie.

      Chodziło o umiejscowienie słupów dymu, pojąłem. Znajdowały się w różnych częściach miasta. Gdyby to był przypadkowy pożar, skupiałyby się w jednym miejscu. A ja widziałem kilka czarnych kolumn groźnie wznoszących się za umocnieniami.

      Odwróciłem się do centuriona, żeby mu to powiedzieć, ale zniknął. Miał swoje lata, też musiał to zrozumieć.

      – Wszyscy gotowi? – rzuciłem w stronę wpatrzonych we mnie twarzy o szeroko otwartych oczach.

      Ujrzałem, że kilku przełyka strach. Inni patrzyli jak króliki.

      – Idziemy.

      Panika.

      Nie ma lepszego słowa na opisanie skutków pożaru.

      Gdy biegliśmy ulicami na zewnątrz fortu, czułem coś więcej niż tylko swąd płonącego drewna i tynku. Słyszałem więcej niż trzeszczenie i strzelanie ognia. Czułem panikę. Czułem strach. Widziałem go w twarzach nieruchomo stojących dzieci. Słyszałem u krzyczących do siebie dorosłych, którzy wahali się, co robić. Widziałem go nawet w zachowaniu kotów i szczurów, które zapomniały o odwiecznej wojnie i zjednoczyły się w ucieczce, pierzchając przed wrogiem, który był bardziej zabójczy od wszystkich innych.

      Wykorzystując najbliższy słup dymu jako punkt orientacyjny, biegliśmy między ruderami. Tutaj nie-obywatele gnieździli się w rozpadających się budynkach przy wąskich i brudnych zaułkach, z których jeden okazał się ślepy. Nie mając czasu do stracenia, rozkazałem żołnierzom wspiąć się na niski dach i przejść po nim. Przez krótką chwilę z wysokości słyszeliśmy płacz, krzyki, przekleństwa i rozkazy.

      Odgłosy paniki.

      Odgłosy śmierci.

      Znalazłem ich na ulicy. Wybiegłszy zza rogu, niemal potknąłem się o dwóch żołnierzy, którzy leżeli jak pijani, ale to nie wino spływało czerwienią do rynsztoka.

      – Miecze w pogotowiu – rozkazałem swoim ludziom i usłyszałem dźwięk żelaza wysuwanego z pochew. Rozejrzałem się w poszukiwaniu krwawych odcisków stóp i innych śladów, ale niczego nie zobaczyłem. Potem moją uwagę przykuła kolumna gęstego czarnego dymu.

      Oraz krzyki.

      Martwi muszą zaczekać.

      Ruszyliśmy biegiem.

      Gnaliśmy, a ja pojąłem, że się pomyliłem. Nie widziałem i nie słyszałem przejawów paniki.

      To były oznaki przerażenia.

      I być może strach zawładnął ulicami, ale byli tacy, którzy opierali się rozprzestrzeniającej się emocji, niekiedy równie śmiertelnej jak zaraza, i gdy dotarliśmy do źródła najbliższego pożaru, ujrzałem dziesiątki spoconych cywilów, którzy wiadrami wody starali się ugasić płomienie. Część dwupiętrowego budynku była już stracona, z obnażoną konstrukcją, jak sczerniały szkielet. Teraz toczyła się walka o powstrzymanie ognia, by nie objął przyległych pomieszczeń.

      – Bogowie – usłyszałem obok siebie.

      Spojrzałem tam, gdzie patrzył młody żołnierz.

      W oknie było dwoje dzieci i kobieta trzymająca w ramionach niemowlę.

      – Proszę! – krzyczała do ludzi na ulicy. – Proszę!

      Pojąłem, co zamierza zrobić: chciała rzucić nam dziecko.

      – Złapię je! – obiecał krzepko wyglądający mężczyzna i być może by to zrobił, ale gdy matka już miała upuścić ukochane maleństwo w ramiona obcego człowieka, podpory budynku zatrzeszczały, rozszczepiły się na skutek żaru i cały dom się przechylił. Zdawało się, że czas zwolnił, gdy kobieta żonglowała niemowlęciem, z oczami i ustami szeroko otwartymi z przerażenia, a potem młode życie, koziołkując, wpadło w płomienie.

      Nie wiem, czy dziecko krzyczało, umierając. Niczego nie dało się słyszeć z powodu udręki jego matki. Wydawało się, że jej zawodzenie zagłusza nawet trzaskanie i syczenie ognia.

      Odwróciłem się do żołnierzy, zadowolony, że mogę się skupić na czymś innym.

      – Wy dwaj poszukajcie wiader. Wyważcie drzwi, jeśli będzie trzeba, tylko znajdźcie kubły i wracajcie tutaj. Ruszać! Ty! Leć z powrotem do fortu i zamelduj, co tu się dzieje. Galopem! Reszta utworzyć łańcuch razem z cywilami. Korzystają z fontanny za tamtym domem – powiedziałem, dostrzegłszy zaczerwienione kobiety i dzieci, które chwiejnie wyłaniały się zza rogu z wiadrami i garnkami pełnymi wody. – Biegiem!

      Odwróciłem się z powrotem do rozgrywającej się sceny. Cywile robili, co mogli, i teraz było dodatkowych