– To może cię zabić – rzekł Duncan.
– Wybacz, Duncanie, to może mnie tylko lekko zranić, nic więcej.
– Ale mówisz, że tego nie przewidziałeś! – Głos gholi stał się piskliwy.
– Duncanie, Duncanie, to właśnie absolutna przewidywalność równa się dla mnie śmierci. Śmierć jest czymś niewymownie nudnym.
W ostatniej chwili tamten Duncan usiłował odrzucić ładunek, ale niestabilny materiał eksplodował zbyt szybko. Duncan zginął. Aaach, cóż… Tleilaxanie zawsze mają nowego w swych kadziach aksolotlowych.
Jedna z lumisfer dryfujących nad głową Leto zaczęła mrugać. Ogarnęło go podniecenie. Sygnał Moneo! Wierny Moneo uprzedzał swego Boga Imperatora, że Duncan zjeżdża do podziemi.
Drzwi osobowego dźwigu między dwoma korytarzami w północno-zachodnim łuku piasty się otworzyły. Duncan wyszedł. Z tej odległości był małą figurką, ale oczy Leto rozróżniały nawet drobne szczegóły – zmarszczka munduru na łokciu mówiła, że podpierał dłonią podbródek. Tak, ślad jego dłoni był widoczny na brodzie. Duncana wyprzedzał zapach, jego poziom adrenaliny musiał być wysoki.
Leto zachowywał milczenie, uważnie obserwując zbliżającego się Duncana. Ten Duncan, mimo wielu lat służby, wciąż chodził z młodzieńczą sprężystością. Powinien za to dziękować minimalnym dawkom melanżu. Przywdział stary mundur Atrydów, czarny, ze złotym jastrzębiem na lewej piersi. Interesujące oświadczenie! „Służę honorowi dawnych Atrydów!” Włosy wciąż miał czarne i kędzierzawe niczym karakułowa czapka, ostre rysy jak wykute z kamienia i wystające kości policzkowe.
„Tleilaxanie dobrze robią swoje ghole” – pomyślał Leto.
Duncan trzymał cienką teczkę z brunatnego włókna, tę samą, którą nosił od lat. Zwykle były w niej materiały, na których opierał swe raporty, dziś jednak uwypuklało się w niej coś cięższego.
„Ixańska broń laserowa”.
Idaho nie odrywał wzroku od twarzy Leto. Ta twarz wciąż była zaskakująco atrydzka, szczupła, z całkowicie niebieskimi oczami, których wyraz ludzie nerwowi odczuwali jak fizyczną agresję. Czaiła się w głębi szarego kaptura ze skóry piaskowych troci, o której Duncan wiedział, że może się rozwinąć w błyskawicznym odruchu obronnym, raczej w mgnieniu twarzy niż w mgnieniu oka. W obramowaniu tej szarości twarz była różowa. Niełatwo było uniknąć myśli, że oblicze Leto jest czymś nieprzyzwoitym, zagubionym fragmentem człowieczeństwa uwięzionym w czymś obcym.
Stanąwszy ledwie sześć kroków od królewskiego powozu, Idaho nawet nie próbował ukryć gniewnej determinacji. Nie zastanawiał się, czy Leto wie o miotaczu laserowym. To Imperium za daleko odeszło od moralności dawnych Atrydów, stało się bezosobowym molochem miażdżącym na swej drodze niewinnych. To się musi skończyć!
– Przychodzę pomówić z tobą o Sionie i o innych sprawach – rzekł Idaho. Trzymał teczkę tak, by móc łatwo wyciągnąć z niej broń.
– Świetnie. – Głos Leto był znudzony.
– Siona uciekła jako jedyna, ale wciąż ma oparcie w buntownikach.
– Myślisz, że o tym nie wiem?
– Wiem, że jesteś niebezpiecznie tolerancyjny wobec buntowników. Nie wiem natomiast, co było w wykradzionym pakiecie.
– Ach, o to chodzi. Kompletne plany cytadeli.
Na chwilę Idaho stał się znów komendantem straży Leto, głęboko wstrząśniętym takim naruszeniem bezpieczeństwa.
– I pozwoliłeś jej z tym uciec?
– Nie, to ty na to pozwoliłeś.
Duncan cofnął się, usłyszawszy to oskarżenie. Powoli na nowo brał w nim górę zdecydowany na wszystko zabójca.
– To wszystko, co zdobyła? – spytał.
– Razem z planami były dwa tomy, kopie moich dzienników. Wykradła je.
Idaho badał wzrokiem nieruchomą twarz Leto.
– Co jest w tych dziennikach? Czasem mówisz, że to pamiętnik, a czasem, że historia.
– Po trosze jedno i drugie. Mógłbyś to nawet nazwać podręcznikiem.
– Nie martwi cię, że zabrała te tomy?
Leto pozwolił sobie na lekki uśmiech, który Idaho wziął za zaprzeczenie. Nagłe napięcie przebiegło po ciele Boga Imperatora, gdy Idaho sięgnął do teczki. Po broń czy po raport? Chociaż ciało Leto było odporne na wysokie temperatury, wiedział, że niektóre partie są wrażliwe na strzał z broni laserowej, zwłaszcza twarz.
Idaho wyjął z teczki raport, ale zanim jeszcze zaczął go czytać, Leto zrozumiał wszystko. Duncan nie przynosił informacji, ale szukał odpowiedzi na pytania. Pragnął usprawiedliwienia dla wybranego już kierunku działania.
– Wykryliśmy kult Alii na Giedi Prime – zaczął.
Leto milczał, kiedy Idaho podawał szczegóły. Jakież to było nudne. Pozwolił myślom powędrować gdzie indziej. Czciciele dawno zmarłej siostry jego ojca mogli go teraz co najwyżej przelotnie ubawić. Duncanowie zapewne widzieli w ich działaniach skryte zagrożenie.
Idaho skończył czytać. Miał skrupulatnych agentów, nie da się zaprzeczyć. Skrupulatnych do znudzenia.
– To tylko wskrzeszenie kultu Izydy – rzekł Leto. – Moi kapłani i kapłanki będą się mogli zabawić, dławiąc kult i jego wyznawców.
Idaho pokręcił głową, jakby odpowiadał wewnętrznemu głosowi.
– Bene Gesserit wiedziały o tym kulcie – oznajmił.
I to zainteresowało Leto.
– Zgromadzenie nigdy mi nie wybaczyło odebrania mu planu eugenicznego.
– To nie ma z tym nic wspólnego.
Leto ukrył rozbawienie. Duncanowie byli zawsze wrażliwi na punkcie planu eugenicznego, choć niektórzy z nich bywali reproduktorami.
– Rozumiem – powiedział. – Cóż, Bene Gesserit są bardziej niż trochę szalone, ale szaleństwo to przecież przypadkowy zbiór niespodzianek. Niektóre z nich mogą być wartościowe.
– Nie widzę w tym żadnych wartości.
– Myślisz, że zgromadzenie stoi za tym kultem? – spytał Leto.
– Tak.
– Wyjaśnij to.
– Mają świątynię. Nazwali ją Świątynią Krysnoża.
– I cóż z tego?
– Ich główna kapłanka zwie się Strażniczką Światła Jessiki. Czy to nie zastanawiające?
– Urocze. – Leto nie starał się ukryć rozbawienia.
– Co w tym uroczego?
– Połączenie mojej babki i ciotki w jedną boginię.
Idaho pokręcił głową, nie rozumiejąc.
Leto pozwolił sobie na małą, trwającą ułamek sekundy przerwę. Jego babka wewnątrz nie była szczególnie zainteresowana kultem na Giedi Prime. Musiał się odciąć od jej wspomnień i osobowości.
– Jaki jest, według ciebie, cel tego kultu? – spytał.
– Oczywisty. Konkurencyjna religia dla podkopania twego autorytetu – odparł Duncan.