Jakież pryzmaty błyskają, gdy wkraczam na straszliwe pole mej przeszłości. Jestem odpryskiem rozbitego krzemienia zamkniętym w szkatule. Szkatuła obraca się i trzęsie. Ciska mną w burzy tajemnic. A kiedy się otwiera, wracam do tej obecności niczym obcy w jakimś pierwotnym kraju.
Powoli (powoli, powtarzam) uczę się znowu mego imienia.
Ale to nie to, co znać je samemu!
Ten człowiek o moim imieniu, ten Leto, drugi to imię noszący, znajduje w swoim umyśle inne głosy, inne imiona i inne miejsca. Och, obiecuję wam (jak i mnie obiecano), że odpowiem na to jedyne imię. Jeśli powiecie „Leto”, odezwę się. Cierpienie odgrywa tu rolę, cierpienie i coś jeszcze.
Trzymam w ręku wszystkie nici!
Wszystkie one są moje. Wystarczy tylko wyobrazić sobie temat – powiedzmy… mężczyźni, którzy zginęli od miecza – i mam ich wszystkich skąpanych we krwi, każdy nienaruszony obraz, każdy jęk, każdy grymas.
Radości macierzyństwa, wyobrażam sobie, i wszystkie łoża rodzących są moje. Niezliczone uśmiechy niemowląt i słodkie gaworzenie nowych pokoleń. Pierwsze niezdarne kroki i pierwsze zwycięstwa młodości przychodzą do mnie, żebym w nich uczestniczył. Potykają się jedne o drugie, aż w końcu widzę tylko jednakowość i powtórzenie.
„Zachowaj to wszystko nietknięte” – ostrzegam siebie.
Któż zaprzeczy znaczeniu takich doznań, wartości poznania tego, co oglądam z każdą nową chwilą?
Aaach, ale to przeszłość.
Czyż nie rozumiecie?
To tylko przeszłość!
Dziś rano urodziłem się w jurcie na skraju stepu na nieistniejącej już planecie. Jutro urodzę się jako kto inny gdzie indziej. Jeszcze się nie zdecydowałem. Dziś rano jednak… aaach, to życie! Kiedy mój wzrok się wyostrzył, spojrzałem na zdeptaną trawę na zewnątrz i w blasku słońca zobaczyłem pełnych życia ludzi zajętych swymi słodkimi powszednimi sprawami. Gdzież… ach, gdzież się podziała ta pełnia życia?
– Wykradzione dzienniki
Troje biegnących na północ przez księżycowe cienie Zakazanego Lasu rozciągnęło się prawie na pół kilometra. Ostatni biegł niecałe sto metrów przed ścigającymi ich D-wilkami. Zwierzęta poszczekiwały i dyszały podniecone, jak zawsze, kiedy miały zdobycz w zasięgu wzroku.
Pierwszy księżyc stał prawie nad ich głowami, więc w lesie było całkiem jasno i – mimo wysokich szerokości geograficznych Arrakis – wciąż jeszcze ciepło po upale letniego dnia. Nocny prąd powietrza od ostatniej pustyni, Seriru, niósł żywiczne wonie i wilgotne wyziewy poszycia. Od czasu do czasu bryza znad Morza Kynesa za Serirem przynosiła biegnącym słabą woń soli i ryb.
Zrządzeniem losu ostatni z nich zwał się Ulot, co w języku Fremenów znaczy „kochany maruder”. Ulot był niski i miał skłonność do tycia, musiał więc przestrzegać diety, przygotowując się do tej próby sił. Chociaż schudł przed ich desperackim biegiem, zachował okrągłą twarz, a w wielkich piwnych oczach wyraz żalu, że nadal jest zbyt tęgi.
Dla Ulota było oczywiste, że daleko już nie zabiegnie. Dyszał i sapał. Co jakiś czas się potykał. Nie wzywał jednak towarzyszy. Miał świadomość, że nie mogą mu pomóc. Wszyscy złożyli tę samą przysięgę, wiedząc, że jedynie dawne fremeńskie cnoty i lojalność mogą im być obroną. I była to prawda, mimo że wszystko, co fremeńskie, było teraz muzealne, a rota przysięgi wzięta została od Muzealnych Fremenów.
To właśnie wierność fremeńskim zasadom kazała Ulotowi milczeć, chociaż wiedział, jaki los go czeka. Wspaniały przykład dawnych cnót, i raczej żałosny, skoro cnoty, które naśladowali, biegnący znali tylko z ksiąg i ustnych przekazów.
D-wilki pędziły tuż za Ulotem, olbrzymie szare sylwetki w kłębie niemal tak wysokie jak człowiek. Dawały wielkie susy z podniesionymi łbami i ślepiami utkwionymi w zdradziecko oświetlonej przez księżyc postaci ściganego.
Ulot zahaczył lewą stopą o jakiś korzeń i omal nie upadł. Dodało mu to energii. Przyspieszył i na długość wilka oderwał się od prześladowców. Mocno pracował rękami i oddychał głośno przez otwarte usta.
D-wilki nie zmieniły tempa. Srebrzyste cienie zwierząt przemykały przez oszałamiające zapachy zieleni ich lasu. Wiedziały, że już wygrały. Znały to uczucie.
Ulot znów się potknął, odzyskał równowagę, chwyciwszy się jakiegoś drzewka, i biegł dalej, rozpaczliwie dysząc, a drżące nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Nie miał już sił, by raz jeszcze przyspieszyć.
Wielka D-wilczyca wypadła z lewej strony, minęła go i skoczyła, przecinając mu drogę. Wielkie kły rozdarły ramię Ulota. Zachwiał się, ale nie upadł. Zapach krwi zmieszał się z zapachami lasu. Mniejszy samiec chwycił go za biodro z prawej i w końcu Ulot przewrócił się z krzykiem. Wataha rzuciła się na niego i krzyki urwały się nagle.
Nie zatrzymawszy się, by się pożywić, D-wilki podjęły pogoń. Węszyły w poszyciu, łowiąc ciepły trop pozostałych biegnących.
Kolejny biegacz zwał się Kwuteg. Stare i szanowane na Arrakis imię pochodziło z czasów Diuny. Jakiś jego przodek był w siczy Tabr mistrzem alembiku śmierci, ale było to ponad trzy tysiące lat temu, w przeszłości, w którą wielu już nie wierzyło. Kwuteg biegł długimi krokami, a jego wysokie i szczupłe ciało zdawało się stworzone do takiego wysiłku. Pęd powietrza zwiewał długie czarne włosy z jego orlich rysów. Podobnie jak towarzysze, nosił czarny strój z elastycznej bawełny. Uwydatniał on pracę jego pośladków i sprężystych ud oraz głęboki, spokojny rytm oddechu. Tylko wolne jak na niego tempo zdradzało, że zranił prawe kolano przy schodzeniu z urwisk, dzieła ludzkiej ręki, otaczających cytadelę Boga Imperatora w Serirze.
Kwuteg słyszał krzyki Ulota, nagłą i złowieszczą ciszę, a potem wznowiony gon D-wilków. Starał się nie myśleć o kolejnym przyjacielu zabitym przez potwornych strażników Leto, ale wyobraźnia nękała go swymi czarami. Przeklinał w myśli tyrana, lecz nie marnował tchu na słowa. Była szansa, że zdoła dotrzeć do zbawczej rzeki Idaho. Wiedział, co myśleli o nim jego przyjaciele… nawet Siona. Znany był z ostrożności. Już jako dziecko zachowywał siły do chwili, kiedy się najbardziej przydawały, wydzielając swe rezerwy niczym skąpiec.
Nie dbając o zranione kolano, Kwuteg przyspieszył kroku. Wiedział, że rzeka jest blisko. Kontuzja przekroczyła stadium bólu. Stała się ogniem ogarniającym całą nogę i bok. Znał granice swojej odporności. Wiedział też, że Siona powinna już być prawie przy wodzie. Najszybsza z nich, to ona niosła uszczelniony pakiet, a w nim to, co wykradli z cytadeli w Serirze. Kwuteg skupił myśli na tym pakiecie.
„Ocal go, Siono! Użyj do obalenia tyrana!”
Do jego świadomości przeniknęło żądne krwi wycie D-wilków. Były zbyt blisko. Wiedział, że nie ucieknie.
„Ale Siona musi uciec!”
Zaryzykował spojrzenie za siebie i zobaczył, że jeden z wilków zachodzi go z boku. Plan ich ataku zapisał się w jego umyśle. Gdy zachodzący z boku wilk skoczył, Kwuteg także się rzucił. Oddzielony drzewem od watahy, dał nura pod atakującego wilka, chwycił go oburącz za tylną łapę i bez zatrzymywania machnął zwierzęciem niczym cepem, rozpraszając inne. Stworzenie nie było tak ciężkie, jak myślał, więc niemal zadowolony z odmiany po nadludzkim wysiłku, zakręcił swą żywą maczugą w tańcu derwisza, roztrzaskując czaszki dwóch wilków.