– Nic jej nie jest, prawda?! Nie straciła dziecka, tak?!
Darragh położył mu dłoń na ramieniu.
– Wejdź do środka – poradził mu. – Lekarze przeprowadzą dokładne badania i będą ci mogli powiedzieć znacznie więcej niż my.
Dopiero teraz Peter zobaczył Briannę, która ocierała łzy zmiętą chusteczką. Odwrócił się z powrotem do Darragha.
– Dlaczego ona płacze? – spytał. – Co się stało?
– Chodź do środka – rzucił Darragh.
– Dlaczego ona płacze? Powiedz mi! Dlaczego ona płacze?!
Rozdział 10
Znaleźli adres rzeźnika Eamona Buckleya, ale gdy zapukali do drzwi przy Mount Agnes Road, dowiedzieli się od pulchnej młodej kobiety kołyszącej na rękach równie pulchniutkie niemowlę, że Buckley już tu nie mieszka i że ona nie ma pojęcia, dokąd się wyprowadził. Pojechali więc do jego sklepu przy Shandon Street, który tego dnia był jednak zamknięty. Na szczęście Pakistańczyk prowadzący po sąsiedzku kiosk wiedział, gdzie obecnie mieszka rzeźnik. Nie powiedzieli mu, że są policjantami, ale musiał się domyślić, bo zawołał za nimi:
– Co znów przeskrobał?
Detektywi Scanlan i Markey zapoznali się już z kartoteką Eamona Buckleya. W ciągu ostatnich pięciu lat był trzykrotnie skazany za napaść i raz za usiłowanie napaści. Trzymając w ręce tasak do mięsa, gonił klienta przez pół Shandon Street, lecz na szczęście nie zdołał go dopaść.
Mieszkał w wielkim jednorodzinnym domu na rogu Farranferris Avenue i Kilnap Place. Do willi, błyszczącej świeżą jasnożółtą farbą, dobudowano z przodu białą werandę z kolumnami, by wydawała się jeszcze wspanialsza od sąsiednich budynków. Dom stał na wzniesieniu w północnej części Cork, w dzielnicy Farranree, i z jego okien rozciągał się piękny widok na zielone wzgórza południowej strony miasta. Na podjeździe stał nowy czerwony ford mondeo.
– Dlaczego ja się tak denerwuję? – mruknęła Scanlan, otwierając żeliwną furtkę.
– Och, daj spokój, Padragain. To tylko rzeźnik, który ma parę wykroczeń na sumieniu, a my chcemy go jedynie spytać, jak pierścionek pewnej kobiety trafił do mielonego mięsa z jego sklepu.
– Więc nie ma się czym martwić? Nawet jeśli poprosimy go, żeby otworzył swój zakład, bo chcemy sprawdzić, czy nie ćwiartował ludzi?
– Otóż to. Założę się, że jest równie potulny jak pudelek twojej cioci.
– Moja ciocia nie ma pudelka. Ma rudego kota, który wydrapie ci oczy, jak tylko na niego spojrzysz.
Detektyw Markey wszedł na schody prowadzące do wejścia i nacisnął guzik dzwonka. Z wnętrza dobiegła wygrywana na dzwonkach melodia My Wild Irish Rose. Przez dłuższą chwilę nie mogli się doczekać żadnej reakcji, w końcu jednak usłyszeli podniesiony męski głos:
– Ktoś stoi pod drzwiami, do jasnej cholery! Nikt nie sprawdzi, kto to?!
Jakaś kobieta odkrzyknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi, a potem rozległy się kroki kogoś, kto najwyraźniej był wzburzony. Lecz nadal nikt nie otwierał drzwi.
– Spróbuj zadzwonić jeszcze raz – rzuciła Scanlan.
– Chyba nie ma takiej potrzeby. On przecież wie, że tutaj jesteśmy. Może właśnie zapina spodnie.
Czekali niemal minutę, ale drzwi wciąż pozostawały zamknięte, więc w końcu Markey zadzwonił ponownie. Znowu usłyszeli dźwięki swojskiej melodii i zanim umilkły, drzwi otworzyły się raptownie. Za progiem stał nieogolony łysy mężczyzna w bezrękawniku i workowatych spodniach z zielonego sztruksu. Eamon Buckley był ogromny. Wypełniał niemal całą przestrzeń między framugami. Miał wysunięte czoło, głęboko osadzone oczy i wystającą żuchwę, co upodabniało go do posągów z Wyspy Wielkanocnej. Jego ramiona były pokryte gęstwiną tatuaży, głównie wizerunków węży i smoków, choć znalazł się wśród nich również symbol galickiego związku sportowego GAA.
– Jeśli chcecie mi coś sprzedać, na pewno tego nie chcę – odezwał się niskim, zachrypniętym głosem. – A jeśli jesteście windykatorami i przychodzicie w sprawie samochodu, to lepiej od razu stąd spieprzajcie.
Oboje wyjęli legitymacje.
– Detektyw Markey i detektyw Scanlan z komendy przy Anglesea Street – przedstawił ich Markey.
– Och, tak? Jeśli jakiś ćwok wam powiedział, że spuściłem mu łomot, to łże jak pies.
– Nikt nie oskarżał pana o napaść, panie Buckley. Ale jedna z pańskich klientek znalazła w mielonym mięsie z pańskiego zakładu złoty pierścionek. Chcielibyśmy się dowiedzieć, jak tam trafił.
– Co?! Jak się nazywa ta klientka?
– Nie wolno nam panu tego wyjawić. Musimy się tylko dowiedzieć, jak pierścionek tam trafił. Czy mógł go upuścić do mięsa któryś z pańskich pracowników?
– Mam tylko jednego pracownika i wiem, że nie nosi pierścionków. Ja też nie. To jedna wielka bzdura. Jakiś cwaniaczek chce ode mnie wyciągnąć kasę, i tyle. Znam te sztuczki. Mówią, że znaleźli karalucha we flakach albo mysi ogon w kiełbasie. Tylko zanim, kurwa, coś znajdą, najpierw wszystko zeżrą, więc nie ma żadnych dowodów.
Detektyw Scanlan skinęła głową.
– Być może tak było i tym razem – przyznała. – Ale bylibyśmy wdzięczni, gdyby pojechał pan na Shandon Street i otworzył swój zakład, żeby nasi technicy mogli przeprowadzić badania.
Eamon Buckley wytrzeszczył na nią blisko osadzone paciorkowate oczy, jakby zaproponowała mu właśnie, by zdjął spodnie, wyszedł do ogrodu i zatańczył dla nich tradycyjny irlandzki taniec High Cauled Cap.
– Otworzyć zakład? Chyba sobie, kurwa, kpisz, dziewczyno. Sklep jest zamknięty w środy. A teraz odpierdolcie się i zostawcie mnie w spokoju. Nic nie wiem o żadnym pierścionku i prawdę mówiąc, gówno mnie to obchodzi.
To powiedziawszy, zatrzasnął im drzwi przed nosem. Dwoje detektywów wymieniło spojrzenia; byli zdumieni i rozbawieni jednocześnie. Markey ponownie nacisnął guzik dzwonka. Nie doczekał się żadnej reakcji, więc zadzwonił po raz drugi, a potem jeszcze raz. Gdy po raz trzeci wybrzmiała melodia My Wild Irish Rose, Buckley wrzasnął:
– Spierdalać, bo oskarżę was o nękanie!
Scanlan podeszła pod same drzwi.
– Panie Buckley! – zawołała. – Odmawianie współpracy nie ma sensu! Mamy sądowy nakaz przeszukania pańskiego sklepu i zakładu, słyszy mnie pan? Jeśli pan nam nie pomoże, otworzymy go siłą, ale to pan będzie musiał zapłacić za wszystkie zniszczenia!
Odpowiedziała im cisza. W końcu jednak Buckley ponownie otworzył drzwi i zmierzył ich gniewnym spojrzeniem. Scanlan cofnęła się o krok, lecz sięgnęła do kieszeni, wyjęła nakaz i pokazała go rzeźnikowi.
– Proszę bardzo, panie Buckley. Może pan sam przeczytać, jeśli pan chce. Podpisane osobiście przez sędzię Gráinne Devins.
– No dobra, dziewczyno, niech wam będzie – warknął. – Poczekajcie parę minut, włożę buty i płaszcz. Tak wygląda ta pierdolona niby-wolność. Nic nie wiem o żadnym pierścionku. Ktoś se robi jaja i tyle, a wy mnie za to, kurwa, prześladujecie.
Gdy wrócił do środka, Markey zadzwonił do techników kryminalistycznych i powiedział im, żeby przyjechali do sklepu rzeźnika.
Eamon