Fermenty. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
mogła tak żyć i tak powoli, bez protestu i świadomości, staczać się do śmierci, tak rozmieniać się na nędzne prace codzienne, małe myśli, kręcenie się w kółku, niezmiernie gładko wyszlifowanem, ale niezmiernie ciasnem.

      – Wyzdrowieć tylko zupełnie! wyzdrowieć jak najprędzej! – myślała, ale jeszcze nie miała odwagi nic postanowić, co z sobą zrobi później, po wyzdrowieniu. Czuła tylko, że przecież tutaj nie pozostanie. Przy obiedzie była mniej ożywiona.

      – Czy dróżki w lesie bardzo rozmokłe? – spytała Janowej.

      – Nie, panienko, byłam rano na rydzach, to sucho całkiem.

      – Są rydze? – i pociągnęła nozdrzami, bo poczuła ich zapach.

      Janowa przyniosła ich cały koszyk i pokazywała. Orłowski kręcił się niespokojnie po pokoju, chciał coś mówić, ale dopiero wychodząc po obiedzie rzekł do Janowej:

      – Janowa powie panience, żeby się ubrała ciepło, jeżeli chce iść do lasu, ja przyślę pana Babińskiego, to z nim pójdzie, bo sama może się jeszcze zmęczyć.

      Poszedł znowu na dół do kancelarji i bardzo serdecznie prosił Stasia o towarzyszenie córce na spacer, lecz w duszy był wściekły, bo sam miał ogromną chęć iść i prowadzić ją pod rękę, ale za nic w świecie nie byłby w stanie tego zaproponować. Żeby stłumić gniew, wyszedł na podjazd, który Roch zamiatał, i zaczął krzyczeć na niego:

      – Niedołęga, przysięgam Bogu. Trzyma miotłę jak pióro! Słyszysz, co mówię! wszystkie liście zostają za tobą; jak zamiatasz, co?

      – Zostają! e… nie, panie naczelniku! e… zamiecie się, zamiecie doczysta, będzie alagancko kiej w izbie – usprawiedliwiał się spokojnie i dalej zamiatał.

      Orłowski miał już odejść, gdy go doszedł tętent konia; ktoś jechał lasem. Przysłonił ręką oczy, bo słońce raziło go, i, poznawszy jeźdźca, który wychylał się z lasu na bułanku z białą grzywą i ogonem, uśmiechał się radośnie.

      – Roch! potrzymaj panu dziedzicowi konia! – krzyknął, gdy jeździec zeskakiwał na podjeździe.

      – Dzień dobry! – skrzyżowały się powitania i ścisnęły się silnie dłonie.

      – Panie Andrzeju, pozwólcie do mnie, na chwilę. Nie proszę na górę, bo… – zaciął się, przygryzł brodę i machnął ręką.

      – Jakże zdrowie panny Janiny? – zapytał Grzesikiewicz, kiedy się już znaleźli w kancelarji.

      – Dobrze, tak dobrze, że dzisiaj ma zamiar iść trochę się przejść.

      – O! – szepnął Andrzej, i jego blado-niebieskie oczy pociemniały jakąś myślą, zaczął skubać niewielkie, jasne wąsy.

      – Więc jest zupełnie zdrowa, co? – zapytał po chwili.

      – Zupełnie. Doktór był wczoraj i mówił, że zupełnie. A bo niedosyć miałem trzy tygodnie ustawicznej trwogi, wiszenia pomiędzy życiem a śmiercią.

      Mówił szorstko i w nagłym przypływie uczuć chwytał coraz szybciej zębami brodę.

      – Ja dawniej wiszę – szepnął cicho Andrzej, z jakimś ledwie odczutym akcentem bólu, i twarz mu pobladła, ale oczy natychmiast rozbłysły dawną energją wytrwania i uporu.

      – Cóż tam u was słychać? kartofle kopiecie?

      – Kończymy kopać; za tydzień chcę już zacząć odsyłać do gorzelni.

      – Rodzice zdrowi? ojca jakoś dawno nie widziałem.

      – Mama zdrowa, a ojciec także zdrów, o zdrów! – roześmiał się sucho i trochę cierpko. – Nie zabieram panu czasu. Może pan zechce zanieść pannie Janinie pozdrowienie ode mnie, dobrze? – zakończył ciszej.

      Orłowski spojrzał bystro na niego, uścisnął mu ręce i powiedział:

      – Dobrze, dobrze. A mamie ucałowanie rączek ode mnie.

      Wyszli pod stację, i Grzesikiewicz odjechał galopem. Orłowski długo patrzył za nim, na jego rozrosłą, pochyloną nad karkiem konia postać.

      – Szkoda, taki chłop jak dąb – myślał. – Szkoda! Żeby Janka chciała tylko… Może się to wszystko jeszcze dobrze ułoży… może teraz się zgodzi. Szkoda! – powrócił do kancelarji i zamyślił się głęboko.

      Wszedł za nim Świerkoski, usiadł na kanapce, złamał się we dwoje, jak zwykle, i gonił oczyma po pokoju.

      – Przyszedłem prosić pana o radę – zaczął, wsuwając ręce w rękawy.

      – A owszem, owszem, jeśli będę mógł tylko.

      Świerkoski zaczął mu obszernie opowiadać o interesie, jaki miał zamiar przeprowadzić, o dostawie trzystu sążni kamienia brukowego. Chciał się podjąć tej dostawy, bo obliczał, że można na tem zarobić w przeciągu dwóch lat około trzech tysięcy rubli. Rozsnuwał swoje plany i projekty, zapalał się do tego zarobku, aż mu oczy świeciły chciwością i usta drżały nerwowo. Przedstawił to przedsiębiorstwo w najpiękniejszem świetle.

      – Co ja mogę innego radzić, bierz pan! – powiedział Orłowski.

      – Potrzeba kilku tysięcy rubli, żeby puścić w ruch interes, a ja tyle nie mam. Otóż przychodzi mi na myśl, właściwie przyszedłem, z nią: zaproponować panu spółkę w tem przedsiębiorstwie. Trzydzieści procentów od kapitału włożonego jest pewne.

      – Przysięgam Bogu, a naco mi to! – Prawda, mam kilkanaście tysięcy rubli w papierach procentowych i na hipotekach, ale niełakomy jestem na wielkie procenty, wystarczają mi dotychczasowe.

      – Cztery, pięć, no sześć procent najwyżej, ależ to śmieszne! szczególniej teraz, gdy można mieć trzydzieści. Gdybym ja miał taki kapitał, to ręczę, że w krótkim czasie podwoiłbym go i potroił. Puściłbym go w ruch, umieścił w interesach, niech się powiększa, niech robi dziesiątki tysięcy, setki, miljony. Niech płynie szerokiem korytem, niech po drodze zbierze, co się da zebrać, niech potężnieje.

      – Albo niech zginie bez śladu, bo i to się trafia – przerwał mu Orłowski.

      Nie odpowiedział natychmiast Świerkoski, bo go olśniły własne słowa i projekty, a odmowa Orłowskiego przejęła go zimnem i żalem ogromnym, że te marzenia się nie urzeczywistnią.

      Spojrzał na Orłowskiego ze źle pokrytym gniewem i nienawiścią.

      – Widział się pan z tym chamem? – szepnął twardo.

      – Z jakim chamem?

      – No, z tym Grzesikiem – objaśnił drwiąco.

      Orłowski rzucił się gwałtownie.

      – Widziałem się z panem Grzesikiewiczem.

      – Skądże on Grzesikiewicz! Grzesik, karczmarski syn, wszyscy wiedzą o tem.

      – Dobrze, ale poco i dlaczego pan mi to mówi? – zapytał gwałtownie Orłowski.

      – Myślałem, że pan nie wie, chciałem ostrzec po przyjacielsku.

      – Dziękuję, przysięgam Bogu, dziękuję, ale zupełnie dobrze się obywam bez takich wiadomości – mówił, biegając po pokoju, zirytowany.

      – To się tak mówi: obejdę się, a jest inaczej zupełnie. Proszę pana, ludzie są podli i maskują się, aby wyprowadzić w pole takich, jak pan, a Grzesikowi potrzebne jest ukrywanie swego pochodzenia przed państwem. Ho! ho! gra on teraz rolę szlachcica, pana wielkiego. Tfy! chamczuk psiakrew – szeptał nienawistnie i spluwał z pogardą.

      – Panie