– O, jakże jestem nieszczęśliwa! o, gdybyś pani wiedziała! – szeptała coraz ciszej, trzęsła się w łkaniu, jakie rozrywało jej piersi.
Janka przygarniała ją do siebie coraz silniej i głaskała pieszczotliwie po wspaniałych, puszczonych w warkocz, włosach. Nie wiedziała, co mówić do niej, ani czem ją pocieszać, wzbudzała litość tem swojem dzieciństwem i wrażliwością.
– Mężuś jest dobry, o, ja się nie skarżę na niego, nie; jest bardzo dobry, ale służba tak go rozdrażniła, że czasem powie jakie słowo ostre, które mnie tak boli, tak boli… – Umilkła i zaczęła ssać chciwie cukierek; uspokoiło ją to nieco, bo poszła do tualetki, stojącej obok łóżka, wytarła się kolońską wodą, przypudrowała i wyszła uśmiechnięta i rozpromieniona; zupełnie już zapomniała o przykrości niedawnej, tylko pod oczami, wilgotnemi od łez i wody kolońskiej, wystąpiły sine plamy, jako jedyne ślady wzruszenia. Poszła do kuchni i wkrótce służąca przyniosła herbatę.
– Anusia, a nie zapomnij tam o dzieciach.
– To się wie, nie trzeba mi przypominać – odpowiedziała opryskliwie służąca.
– Niech się Anusia nie gniewa, ale czasem można zapomnieć – prosiła pokornie i, gdy służąca wyszła, zaczęła się usprawiedliwiać: – Takie teraz są złe służące i tak o nie trudno, że boję się, aby mnie moja Anusia nie opuściła, bo mężuś się gniewa, jeśli zmieniam sługi często, a do tej dzieci zupełnie się przyzwyczaiły.
Jance żal się zrobiło tej biednej niewolnicy sług, męża i dzieci, i chciała jej to powiedzieć, ale Zaleska znowu mówiła:
– Pani zna pana Grzesikiewicza?
– Dosyć dawno – odpowiedziała Janka, chmurniejąc.
Zaleska spostrzegła się, że znowu sprawiła jej przykrość, i umilkła, przysiadła do biurka, napisała na heljotropowym bilecie kilka wierszy, które zaraz poszła wysłać przez Anusię. Później znowu zaczynała mówić, ale wpadała co chwila w zamyślenie, patrzyła w okno, zaglądała cichutko, czy mężuś śpi jeszcze, wzdychała, jadła cukierki i przesiadała się z krzesła na krzesło, nie mogąc nigdzie usiedzieć.
– Wie pani! w Warszawie jesień nie jest tak straszną. Ciekawam, czy też noszą jeszcze figara?
– Nie wiem.
– Sezon koncertowy już się rozpoczął; ach, te środy w Towarzystwie Muzycznem!
– Bywała pani często?
– Nie opuszczałam ani jednej! a premjery w Rozmaitościach? a koncerty latem w Dolinie Szwajcarskiej! a tysiąc przyjemności, jakie tylko miasto dać może; ta atmosfera artystyczna, którą się oddycha, to życie inne! Boże, Boże! gdzie to wszystko się podziało, gdzie te czasy.
Janka uśmiechnęła się ironicznie; znała ona nieco tę atmosferę artystyczną, to inne życie.
– Pani Osiecka z panienką przyjechały! – meldowała Anusia.
– Proś! proś! – zawołała Zaleska, biegając po pokoju i, nie wiedząc co robić, pobiegła do mężusia.
– Heniu! Heniu! – szeptała mu do ucha, czerwieniejąc z trwogi. – Mężusiu, mój złoty, wstań-no, przyjechała pani Osiecka. – Zaczęła bardzo delikatnie poruszać go.
– Do pioruna z babami! Czegóż znowu chce ten stary grzmot? Psiakrew, że to przespać się nie można – krzyczał, podnosząc się na nogi.
– Henieczku! nie gniewaj się, mój złoty! mój jedyny! – szczebiotała napół z płaczem, uwiesiła mu się u szyi i bardzo pieszczotliwie i z niezrównanym wdziękiem kotki łasiła mu się u szyi, i spoglądała w oczy trwożnie, niby pies, który się boi kopnięcia.
Odepchnął ją, zabrał poduszkę pod pachę i wyniósł się do dziecinnego pokoju, a Zaleska pobiegła śpiesznie naprzeciw bardzo poważnie prezentującej się damie, która wchodziła.
– Jaka pani dobra, jaka pani dobra! – całowała ją serdecznie. – Panno Zofjo, jakże zdrowie? – zwróciła się do młodej panny w dość krótkiej sukience i filcowym, marynarskim kapeluszu. – Panna Janina Orłowska! – przedstawiała Jankę. – Anusia! weźno okrycie pani.
– Cicho, dzieci! – krzyczała na gromadkę swoich dziatek, która ze wszystkich stron wieszała się Osieckiej. – Pozwólcie panie do mnie.
– Moja pani Stefo, a niech się tam koniem zajmie służąca, bo przyjechałyśmy same, no, mówię pani, same, bez parobka! – zawołała potężnym głosem Osiecka, z trudem wpychając się na fotel.
– Dobrze. Anusia! a daj tam koniowi owsa! Prawda, że konie jadają owies?
Osiecka roześmiała się na całe gardło i tak donośnie, że koń zarżał na podjeździe.
– Oj, ty dzieciaku, dzieciaku! a chodź-że do mnie, niech cię ucałuję za taką szczerą naiwność, to… – zakrzyczała gwałtownie, jakby jej kto zaprzeczał.
– To ja się zajmę koniem, może Anusia nie chodzić – powiedziała Janka, myśląc, że przy tej sposobności potrafi się wymknąć.
– O, złota panno Janino, dobrze, bo doprawdy nie wiem, czy mamy w domu owies; ale pani zaraz powróci, koniecznie, bardzo o to proszę, bardzo.
Janka obiecała i wyszła.
– Czy to ta Orłowska, co to była w teatrze, co to się przed miesiącem truła? stało o tem w gazetach, sama czytałam, na własne oczy! – dodała, czerwieniąc się z irytacji.
– Tak, to ta sama, bardzo dystyngowana kobieta, dzielna.
– O, dzielna! doskonale! Dzielna kobieta! – powtórzyła ciszej Osiecka, i jakiś drwiący, zły uśmiech przeleciał po jej przystojnej twarzy, okolonej zupełnie siwemi włosami, co przy czarnych, ogromnych oczach, pełnych żywości i temperamentu, stanowiło jakiś przykry kontrast. Usta i płeć miała zadziwiająco świeże i młodzieńcze.
Janka powróciła wkrótce, i zaczęła się pogawędka bardzo żywa, o niczem prawie. Zaleska częstowała tylko cukierkami i kolejno przysiadała się do każdej, aby kilka słów szepnąć do ucha w tajemnicy. Osiecka ustawicznie przyglądała się Jance. Janka poczuła ten wzrok ciekawy, podniosła dumnie głowę, spojrzenia ich się skrzyżowały zimno i badawczo, a Jankę owładnął jakiś lęk niewytłumaczony, zadrżała, bo oczy Osieckiej przewiercały ją nawskroś i wprost obmacywały całą jej postać, i śledziły z uwagą jej ruchy.
– Nie nudzi się pani na wsi? – spytała Zosi.
– Nie – odpowiedziała krótko i w zakłopotaniu spoglądała na Osiecką, pytając się oczyma, czy mówić może, ale i Janka nie pytała więcej, bo czuła, że myśli zebrać nie może, bo ten tubalny głos Osieckiej podrażniał ją, a te jej oczy, ustawicznie biegające, mieszały ją. Mękę jakąś czuła, jaką musi przechodzić ptak, hipnotyzowany przez grzechotnika; nie miała sił się podnieść