VIII
Andrzej po wczorajszym liście jechał z pierwszą wizytą do Janki. Miał być wieczorem, ale nie potrafił czekać, bo dzień mu się dłużył szalenie i matka go jeszcze przynaglała, aby nie odkładał. Pomimo radości, jaką mu dać miała ta długo oczekiwana chwila, był pełen niepokoju i obaw. Tyle już wycierpiał, że teraz bał się myśleć i wierzyć, że spełnią się jego marzenia; nawet głęboko w sercu tliła się gryząca pewność, którą pokrywał przypomnieniami jej listu, że coś się takiego stać musi, co ich znowu rozłączy. Myślał o powitaniu, gryzł wąsy, zapinał rękawiczki, które mu się ciągle rozpinały, i im był bliżej, tem wolniej jechać kazał stangretowi; był tak zatopiony w sobie, że nie widział przecinającej mu drogę Józi, ocknął się dopiero, gdy konie porwały się gwałtownie i skręciły z podjazdu wbok, w las. Przestraszyły się Zaleskiego, trenującego się na podjeździe stacyjnym. Stangret ściągnął konie, wykręcił je z pośród drzew, ale nie utrzymał, bo lejce pękły i konie przeleciały podjazd i wpadły do ogródka zawiadowcy, przeskakując niskie ogrodzenie z rur żelaznych. Stangret wyleciał, a Andrzej miał tyle przytomności, że wyskoczył; bryczka rozleciała się w kawałki, konie wpadły w wielki świerkowy klomb i zatrzymały się natychmiast.
Zrobił się tumult na stacji. Przyleciał Orłowski, a Zaleski blady i pomieszany, z rowerem przy sobie, stał pod stacją.
Wyprowadzono konie, i stangret, któremu się nic nie stało, pojechał do domu po drugą bryczkę. Andrzej miał tylko dłoń skaleczoną o jakiś kamień, okręcił ją silnie chustką, by zatamować krew i najspokojniej witał się z Orłowskim.
– No nic, wypadek, ale pan Zaleski mógłby jeździć gdzie indziej, nie tam, gdzie konie stają; bo moje widocznie przestraszyły się błysku kół rowera i poniosły.
Zaleski zaczął go przepraszać jak najserdeczniej.
– No mniejsza, stało się już i nie odstanie.
– Nie, panie Andrzeju, nie mniejsza; jeśli pan chcesz, możesz darować panu Zaleskiemu swoją ranę, rozbicie bryczki, przestrach; ale ja nie mogę, bo to się sprzeciwia przepisom; tego płazem nie puszczę, raport złożę o tem, bo mi sumienie zamilczeć nie pozwoli.
– A składaj pan i dziesięć głupich raportowi – zawołał zirytowany Zaleski, skoczył na rower, i w gniewie zataczał coraz szybsze koła na podjeździe.
– Złożę tylko jeden, przysięgam Bogu, że złożę! – krzyczał Orłowski. – Narażasz pan ludzi na nieszczęście i to w czasie, kiedyś pan powinien być na służbie. Panie Babiński, panie Stanisławie! – wołał, wchodząc do kancelarji. – Napiszemy raport.
Staś list rozpoczęty do mamy wsunął pod papiery i niechętnie poszedł za Orłowskim, ale ten przypomniał sobie, że zostawił Grzesikiewicza przed stacją, i natychmiast wybiegł.
Staś śpiesznie dopisywał:
„list i koszyczek odebrałem, dziękuję z całego serca za kiszkę, tylko mi się zdaje, że słona musiała być, bo dzisiaj ciągle mi się chce pić. W tej chwili konie Grzesikiewicza, tego, co jeździ do panny Orłowskiej, przestraszone rowerem Zaleskiego, poniosły; bryczka się potłukła w kawałki, ale jemu samemu nic się nie stało. Stary idjota chce pisać raport na Zaleskiego i pewnie napisze, bo był strasznie rozgniewany. Jeśli napisze, to Zaleski może mieć grubą nieprzyjemność, a może i translokację; niech się mama za kilka dni dowie w dyrekcji o tem. Wuj będzie wiedział. Posyłam flaszeczkę na spirytus kamforowy. Wczoraj zużyłem resztę, zrobiło mi się zupełnie dobrze, bo spałem całą noc doskonale i dzisiaj rano język miałem zupełnie czysty. Może się mamusia spyta Felcia, co to może być, że mnie dzisiaj noga zabolała w kostce, ale tak silnie, że ledwiem chodził. Kiszki niech mama nie przysyła, wolałbym polędwicę, albo kiełbasę serdelową. Papierosów wystarczy mi jeszcze do niedzieli. Całuję mamusię serdecznie. Staś”.
Zaledwie zdążył list schować do koszyczka, który wysyłał do matki przez konduktorów, gdy Orłowski powrócił do kancelarji, bo osobowy pociąg dochodził do stacji.
Grzesikiewicz z bijącem sercem szedł na górę. Ręka bolała go dotkliwie, tłumił gniew z tego powodu, ale, znalazłszy się w tym samym saloniku, gdzie przed kilku miesiącami dostał odmowę, zapomniał o bólu, usiadł przy stole i ze drżeniem oczekiwał na Jankę.
Janka, pomimo pewności, że go zobaczy, była bardzo pomieszana. Patrzyła długo w lustro, przygładzała rozczochrane włosy, poprawiała ze szczególną starannością suknię, aby przedłużyć, o ile można wyjście.
Gdy wreszcie weszła do saloniku, Grzesikiewicz podniósł się, zaledwie mogąc pokryć wrażenie, jakie na nim wywarła jej dziwnie blada twarz, mocno czerwone usta i głębokie ślady choroby, tkwiące w kątach ust i w podkrążonych sinemi plamami oczach.
Ścisnęli sobie ręce w milczeniu.
Janka, z jakimś szerokim, nieco teatralnym gestem wskazała krzesło.
– Dziękuję raz jeszcze za pamięć. Bukiet zrobił mi wielką przyjemność, wielką – powtórzyła, czując, że mu sprawia temi słowami zadowolenie.
– Jeżeli pani pozwoli przysyłać sobie częściej kwiaty, sprawi mi pani głęboką radość – mówił przytłumionym głosem.
Podniósł rękę do wąsa, ale bezwiednie syknął z bólu.
– Co panu w rękę? – spostrzegła obwiązaną rękę chustką, na której występowały krwawe piętna.
– Bagatela; wyskakując z bryczki, upadłem rękoma na szaber.
– Mówiła mi służąca o tym wypadku, ale powiadała, że nikomu, prócz bryczki, nic się nie stało.
– Nic nie znacząca rana, spirytusem zaleję i boleć przestanie.
Janka dosyć żywo poszła po spirytus i pomimo jego oporu odwinęła mu chustkę z ręki. Janowa przyniosła miednicę z wodą, w której wymoczył rękę i zalał spirytusem pękniętą w środku dłoń; obwinęła ją świeżym kawałkiem płótna. Spirytus tak go szczypał w ranie, że zbladł i pot rzęsisty okrył mu twarz rosą, zacinał z bólu zęby i szeptał z trudem:
– Niech-że mnie pani nie rozpieszcza… niech-że mnie pani nie przyzwyczaja, bo gotów jestem sobie całe ręce rozgnieść, aby zmusić panią do opatrunku.
Janka spojrzała na niego jasnym, dobrym wzrokiem. Pocałował ją w rękę.
– Wiedziałem dawno, że pani bardzo dobra.
Cień jakiś przysłonił jej oczy, pochyliła głowę, nie mogąc znieść jego wzroku.
– Co słychać u państwa? Rodzice zdrowi, siostra?
– Mama przesyła przeze mnie tysiące pozdrowień i zapytanie serdeczne, kiedy pani raczy ją odwiedzić, bo czeka stęskniona za panią, jak my wszyscy – dodał ciszej.
– Wybierzemy się którego dnia z ojcem.
– Wie pani, nie mogę sobie uwierzyć, patrzę na panią, słucham, mówię, a nie śmiem przypuszczać, że to naprawdę jestem w tym samym saloniku.
Smutek zadrgał mu w głosie.
– A jednak to prawda, wszystko zdaje się powracać do punktu wyjścia – powiedziała poważnie.
– Być może, ale myśmy z ojcem pani tak stracili nadzieję zobaczenia pani tutaj, że jeszcze w tej chwili wątpliwości jakieś mnie przenikają, czy to nie jest sen zdradliwie łudzący pozorami rzeczywistości, czy to nie dalszy ciąg tych długich miesięcy oczekiwania. Pamiętam je głęboko. Przesiadywaliśmy w tym saloniku całe wieczory, nie mówiąc ani