Na drugi dzień, zaraz po południu, Józia kazała założyć konie do breku i pojechała do Osieckiej, bo już miała jakiś plan względem Janki, do którego wykonania była niezbędną Osiecka, dawna i dobra jej znajoma.
Osiecka mieszkała przy samym plancie kolei, od Bukowca ze dwie wiorsty, w małym kilkuwłókowym folwarczku, położonym zupełnie samotnie, w lasach, a kupionym od Grzesikiewicza. Gospodarowała dosyć źle, ale nie żyła z ziemi, tylko z procentów. Kazała zbudować w tem zaciszu, jak nazywano jej osadę, bardzo elegancką willę, piętrową, z werandami z trzech stron. Widok z frontowych okien miała rozległy, bo pola, należące do niej, ciągnęły się długim pasem i kończyły daleko, za koleją, do której od domu szła alejka, wysadzona poczwórnym szeregiem brzóz i jodeł. Las stał z trzech stron, zieloną ramą obiegając ten szmat szczerkowej, dosyć lichej ziemi.
Józia znalazła Osiecką w saloniku, w chwili ataku wspomnień o ś. p. mężu i płaczów. Zastała także Świerkoskiego, który tutaj codziennym był gościem. Siedział zgięty i patrzył obojętnie na Osiecką płaczącą i na Zosię, zajętą wyszywaniem czerwonych kwiatów na fioletowej kanwie. Amis leżał przy nim, skomląc cicho, jakby wtórując Osieckiej, która, ujrzawszy wchodzącą, powstrzymała łzy i z żywością porwała się do przywitania.
– Przepraszam, bardzo przepraszam, przerywam jakąś scenę rodzinną – mówiła Józia, łącząc wzrokiem bezwiednie Świerkoskiego z Zosią.
– O nie, słowo daję, że nie, a jestem pani bardzo wdzięczną za odwiedziny. – Ściskała ręce Józi, wpijając w jej zamkniętą twarz czarne, niespokojne oczy.
– Pani pozwoli sobie przedstawić, pan Świerkoski, poczciwy, nie zapominający o samotnicach przyjaciel.
Świerkoski kłaniał się apatycznie.
– Miałam do kochanej sąsiadki interesik prawdziwie sąsiedzki, więc jeśli mi pani zechce poświęcić trochę czasu…
– Ależ, szanowna pani, doprawdy uradowana jestem, proszę mi wierzyć, tem samem, że pani jest łaskawą mieć do mnie interesik, jak ś. p. męża kocham, jestem uradowana; no, kiedy mówię, że jestem uradowana, to niema wątpliwości – dodała mocniej, obrzucając pokój oczyma.
Józia uśmiechała się złośliwie; wyszły zaraz na drugą stronę domu.
Świerkoski przysiadł się bliżej Zosi, pies biegał koło niej i wydzierał jej zębami kanwę. Pogłaskała go i, nie podnosząc oczu, zapytała:
– Amis, prawda?
– Tak.
– Zawsze chodzi z panem?
– Tak.
– Dobry pies, ładny pies, mądry pies – mówiła, głaszcząc go pieszczotliwie.
Amis skakał i szczekał z radości. Świerkoskiemu rozbłysły oczy, wsadził rękę w zanadrze i zawołał cicho:
– Amis!
Pies odskoczył na środek pokoju, stanął na dwóch łapach i szedł ku niemu. Świerkoski wyjął kawałek cukru z kieszeni, położył mu na nosie i wstał, świsnął rzemieniem koło jego uszu i zakomenderował:
– Amis, marsz! rata ta ta ta! rata ta ta ta! – wołał, naśladując bębnienie i wybijając takt nogą. Pies maszerował wokoło sztywno, z cukrem na nosie i z wywieszonym różowym językiem, a on świstał tylko batem i bębnił.
Zosia opuściła robótkę i z podziwem przypatrywała się tej scenie.
– Rata ta ta ta ta ta! ognia! – krzyknął i chlasnął go batem przez grzbiet. Amis wywinął koziołka, cukier w powietrzu chwycił i zemknął pod fotel, na którym siedziała Zosia.
– Jakie to ładne! Pan go tak wyuczył?
– Tak.
– Musi dużo sztuk umieć.
– Zaraz pani pokażę. Amis! – Pies przyszedł niechętnie, oblizywał się i pokornie patrzył. – Amis, synku, pamiętaj, nie zrób wstydu panu – szepnął mu do ucha i głaskał. – No, Amis! kot! kot! kot!.. – Pies się wyciągnął i zaczął skakać po pokoju, udając, że go goni zawzięcie; przeskakiwał krzesła i stoły, szczekał zajadle i biegał wciąż wkółko. Zosia śmiała się rozbawiona ogromnie, a Świerkoski, kiedy pies już biegał jak szalony, wyjął rewolwer i strzelił w otwarty lufcik. Amis, jak martwy, przewrócił się na środku pokoju.
Zosia, przestraszona hukiem, zerwała się i podbiegła do Amisa, bo była pewna, że nieżywy.
– Zdechł pies, niema psa – wołał żałosnym głosem Świerkoski, pochylając się nad nim. – Zdechł pies, zdechł!.. – przydeptał mu ogon, Amis przekręcił się na grzbiet, wtedy Świerkoski zaczął go obchodzić wkółko i udawać, to szczekanie psów, to kwik świń, to rżenie koni, to bek owiec, i tak dokładnie, że Amis, chociaż wiedział, kto to robi, nie mógł się powstrzymać od strzyżenia uszami i warczenia; potem udawał krakanie wron i targał go za skórę, wreszcie skręcił się i szedł do psa prawie na czworakach, i wył głucho, jak wilk. Oczy roziskrzyły mu się zwierzęco, trójkątna twarz pociemniała, i wył, aż na podwórzu wszystkie psy wtórować mu zaczęły żałośnie, kury gdakały strachliwie, a gęsi z krzykiem próbowały uciekać na płoty. Zosia zbladła ze strachu.
Amis nie wytrwał, porwał się i skoczył do drzwi, trząsł się cały, skrobał je rozpaczliwie i wył głucho, bo Świerkoski patrzył na niego rozgorzałemi, wilczemi ślepiami, świstał batem i wył coraz przeraźliwiej, pies uciekł od drzwi i skoczył przez lufcik na werandę, a stamtąd na podwórze.
Świerkoski się wyprostował, przetarł sobie drżącą ręką oczy, popatrzył bezprzytomnie na Zosię, napół żywą z przestrachu, i, chwiejąc się i wspierając o sprzęty, wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Sam nie wiedział, co się z nim działo.
Zosia wyjrzała oknem i zobaczyła, że bił psa, a potem obaj szli alejką do frontu. Świerkoski, zgarbiony, kołysał się na długich nogach, a Amis wlókł się ze spuszczonym łbem za nim.
Jeszcze się nie uspokoiła po wstrząsającem wrażeniu, jakie na nią wywarło wycie Świerkoskiego i jego twarz straszna, gdy weszła Osiecka i Józia.
– Pan Świerkoski poszedł?
– W tej chwili dopiero; ciocia nie słyszała strzału, ani wycia?
– Słyszałam, słyszałam – odpowiedziała niedbale.
– Nie zabieram czasu – powiedziała Józia, ucałowała Zosię i wyszła. Na werandzie Osiecka szepnęła jej do ucha:
– Najdłużej za dwa tygodnie będzie pani wiedzieć wszystko, natychmiast piszę w tej sprawie do znajomych.
– Czy ta Orłowska żyje z kim bliżej?
– Przyjaźni się z Zaleską, zna ją pani, idjotka muzykalna – zaśmiała się rubasznie z własnego konceptu. – Aha! zrozumiałam panią. Franusia! nie wychodź z dzieckiem na powietrze – zawołała do tłustej mamki z dzieckiem na ręku, wychylającej się z za węgla. – To dziecko mojej siostry, chorowało na koklusz, więc dla zmiany powietrza przysłali je do mnie z Warszawy – tłumaczyła się śpiesznie.
Uścisnęły