Komediantka. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
cechy tylko miały wspólne: były wszystkie ubrane mniej lub więcej przesadnie, modnie i miały w oczach to coś, co się tylko nabywa na scenie – jakiś wyraz swobodnej beztroski i cynizmu znudzonego.

      Zaczęły chórem śpiewać.

      – Halt!… Na nowo! – ryczały prawie olbrzymie bokobrody i wielka, czerwona twarz dyrektora orkiestry.

      Cofnęły się i weszły ociężale, zawodząc jakąś zbiórową kankaniadę, ale co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:

      – Halt!… na nowo! Bydło!… mruczał pod nosem, wywijając pałeczką.

      Próba chórów ciągnęła się dosyć długo.

      Aktorzy, rozproszeni po krzesłach, ziewali znudzeni, a ci, co brali udział w wieczornem przedstawieniu, chodzili za kulisami, obojętnie czekając na swoją kolej próby.

      W męskiej garderobie Wicek czyścił buty reżyserowi i śpiesznie opowiadał o rezultacie wycieczki na Hożą.

      – Oddałeś?… odpowiedź masz?…

      – Ojej!…

      I podał Topolskiemu długą różową kopertę.

      – Wicek!… jak słowo piśniesz o tem kulfonie, to wiesz, co cię czeka.

      – Nie nowina!… Ta pani to samo mi powiedziała, tylko, że z dodatkiem rubla.

      – Morys! – zawołała ostro Majkowska, stając we drzwiach garderoby.

      – Zaczekaj… z jednym oczyszczonym butem nie pójdę przecież!…

      – Czemu służąca nie oczyściła?

      – Służąca jest właściwie u ciebie; ja się jej nigdy o nic doprosić nie mogę.

      – To przyjmij sobie drugą.

      – Dobrze, ale tylko dla siebie.

      – Nicoleta, na scenę!

      – Zawołać tam!… – krzyknął ze sceny Cabiński w krzesła.

      – Chodź, Morys, będziemy mieli hecę!

      – Nicoleta, na scenę! – wołano z krzeseł.

      – Zaraz! Jestem…

      Nicoleta z butersznytem w zębach i pudełkiem cukierków pod pachą, biegła, aż podłoga dudniła.

      – Cóż u dyabła!… próba… czekamy… – mruknął gniewnie dyrektor orkiestry „Halt”, bo go tak przezywano w teatrze.

      – Na mnie nie czekacie tylko.

      – Właśnie tylko na panią, a pani wiesz, że nie przyszliśmy tutaj na gadanie… Zaczynać!

      – Ja nic jeszcze nie umiem. Niech Kaczkowska śpiewa… to dla niej partya!

      – Dostałaś pani rolę, tak?… no, to niema co mówić!… Zaczynajmy.

      – Dyrektorze, możeby po południu?… ja teraz…

      – Zaczynać! – krzyknął gniewnie Halt, uderzając w pulpit.

      – Niech pani spróbuje… ta partya leży w głosie pani… Ja sama mówiłam dyrektorowi, aby ją dał pani – zachęcała z przyjaznym uśmiechem Cabińska.

      Nicoleta słuchała, wodząc oczyma po towarzyszach, ale wszystkie twarze były nieruchome, tylko ten jej obywatel uśmiechał się miłośnie z krzeseł.

      Halt zrobił ruch pałeczką, orkiestra się ozwała, sufler poddał pierwsze słowa.

      Nicoleta, która była znaną z tego, że nigdy się roli nauczyć nie mogła, teraz utknęła od razu na pierwszym frazesie i zaśpiewała, jak tylko można, fałszywie.

      Zaczęli po raz drugi; szło już lepiej, ale Halt umyślnie sfałszował takt, że ucięła niesłychanego kiksa.

      Jednogłośny chór śmiechów podniósł się na scenie.

      – Krowa muzykalna!

      – Do baletu z takim słuchem i głosem!

      – Dobry do zwoływania kur, jak zostanie dziedziczką!

      Nicoleta prawie z płaczem podeszła do Cabińskiego.

      – Mówiłam, że teraz nie mogę śpiewać… nie miałam czasu nawet zajrzeć w rolę.

      – Aha, więc pani nie może?… Proszę o rolę!… Kaczkowska zaśpiewa…

      – Mogę śpiewać, ale teraz nie umiem… sypać się nie chcę!

      – Obywatelom masz pani czas głowę zawracać, robić intrygi, obgadywać przed prasą, jeździć po Marcelinach… to jest czas!… – syczała Cabińska.

      – Pilnuj lepiej dyrektorowa swoich facetów i swoich dzieci… ode mnie ci zasię!…

      – Dyrektorze! ubliża mi ta jakaś…

      – Proszę o rolę… Zaśpiewasz pani sobie w chórach, kiedy partyi nie możesz.

      – O, nie!… właśnie teraz grać ją będę!… Nie dbam o podłe intrygi!

      – Do kogo to pani mówisz?… – zawołała Cabińska, zrywając się z krzesła.

      – No, choćby do pani.

      – Nie jesteś pani w towarzystwie!

      – A zdychajcie tu sobie! – zawołała, rzucając rolę w twarz Cabińskiego. – To dawno wiadomo, że w waszem towarzystwie niema miejsca dla uczciwej kobiety!…

      – Precz stąd, podła awanturnico!

      – Drwię sobie z ciebie, stara ropucho!… Mam już dosyć waszej szopki!…

      – Idź, idź!… przyjmą cię… w Koryncie!

      – Pójdzie do dziedzica na guwernantkę – zawołała szyderczo Majkowska.

      – Zaczekam, aż dyrektorowa założy ten Korynt… ze swoich córek!

      Cabińska poskoczyła do niej, ale w połowie drogi stanęła raptownie i wybuchnęła płaczem.

      – Boże mój! moje dzieci!… Jasiu!… moje dzieci!…

      Zachwiała się na nogach, duszona po prostu przez spazm złości histerycznej.

      – Na prawo jest kanapka… będzie pani wygodniej zemdleć! – zawołał ktoś z krzeseł.

      Towarzystwo uśmiechało się nieruchomemi twarzami i szydziło półsłówkami.

      – Pepa!… żono!… uspokój-że się… Na Boga, że też nigdy bez szopek się nie obejdzie.

      – To ja je robię?…

      – Nie mówię przecież do ciebie!… ale mogłabyś się uspokoić… nic ci się nie stało!

      – To takim jesteś mężem, takim ojcem!… takim dyrektorem?!… – krzyczała, jak szalona. – Pozwalasz mi ubliżać takiej… ulicznicy i nic nie mówisz?… znieważa twoje dzieci, i nic nie mówisz? zrywają spektakle, i nic nie mówisz?!…

      – Nie płacisz nikomu i także nic nie mówisz!… – suflował ktoś z kulis.

      – Trzymaj się, Cabiński!

      – Wytrwaj choć godzinę, a pójdziesz prosto do nieba, męczenniku!

      – Panie – pytał obywatel, kręcąc za guzik od surduta jednego z aktorów – panie!… czy to grają co nowego, czy to to Nitouche, co?…

      – Najpierw, to jest guzik, któryś mi pan ukręcił!… zawołał aktor, odbierając z rąk zmieszanego obywatela guzik – a tamto, panie dobrodzieju, to pierwszy akt hecy rozczulającej, pod tytułem: Za kulisami; daje się to codziennie i z olbrzymiem powodzeniem!…

      Scena