– Ileż jej płacisz – zapytała, zapalając papierosa.
– Jeszczem się nie umówił… ale tyle, co i innym – powiedział, uśmiechając się dziwnie.
– To znaczy, że…
– Że… bardzo wiele, bardzo wiele… w przyszłości.
– Ha! ha! ha!
Zaczęli się śmiać oboje i zamilkli.
– Jasiu, cóż projektujesz na kolacyę?
– Jeszcze nie wiem… Rozmówię się dopiero w restauracyi. Jakoś to się tam urządzi…
Cabióski przepisywał na czysto zaproszenie a Pepa paliła papierosa, bujając się na fotelu biegunowym. Po chwili rzuciła niedbale:
– Jasiu!… czyś ty nie zauważył nic w grze Majkowskiej?
– Nic… że trochę spazmuje na scenie, to już jej styl.
– Trochę?… ona epilepsyi dostaje; aż przykro patrzeć, jak się wykrzywia i rzuca na scenie. Mówił mi redaktor, że prasa zwróciła na to uwagę.
– Bój się Boga, Pepa! Najlepszą aktorkę z towarzystwa chcesz wygryźć?… Zjadłaś Nicoletę, a była bardzo lubianą i miała swoją galeryę.
– No i tobie się ogromnie podobała; wiem coś o tem.
– Mógłbym ci wymówić choćby tego redaktora, ale że lubię przedewszystkiem spokój…
– Co ci do tego! wtrącam się, jak ty z chórzystkami włóczysz się po gabinetach, co?…
– Ale i ja się ciebie nie pytam, co robisz?… Po co, zresztą, mamy się kłócić?… Tylko Majkowskiej ruszyć nie dam!… Tobie idzie o intrygę, a mnie o byt, przecież dobrze wiesz, że takiej pary bohaterskiej, jak Mela i Topolski, niema nigdzie na prowincyi, niema może i w warszawskim teatrze. Naprawdę, to oni jedni trzymają wszystko!… Melę chcesz wysadzić?… ależ ona ma sympatyę u publiczności, prasa ją chwali… ma talent!…
– Majkowska ma talent?… Zwaryowałeś panie dyrektorze! Majkowska ma histeryę, ale nie talent! – zawołała podniesionym głosem.
– Ma talent!… niech mnie kaczusie zdziobią, ale Majkowska ma ogromny talent. Ze wszystkich kobiet na prowincyi, tylko ona ma talent i najlepsze warunki.
– A ja?… – spytała groźnie, stając przed nim.
– Ty?… ty także masz talent, ale… – mówił ciszej – ale…
– Tu niema „ale”, tylko jesteś skończonym idyotą, panie dyrektorze!… Nie masz pojęcia o grze, o sztukach, o artystkach, a chcesz je rozdzielać na mniejsze i większe… Ty sam jesteś ogromny artysta, ogromny! Wiesz, jak ty grałeś Franciszka w Zbójcach? wiesz?… nie! to ci powiem… Grałeś, jak szewc, jak cyrkowiec!…
Cabiński skoczył, jakby go kto batem uderzył.
– Nieprawda! Królikowski tak samo grał; radzili mi, żebym naśladował i naśladowałem…
– Królikowski, tak jak ty?… Jesteś krowienty, mój artysto!
– Pepa cicho, żebym ja ci nie powiedział, czem ty jesteś!
– O, powiedz, proszę cię, powiedz! – wołała ze złością.
– Nic wielkiego, nic nawet małego, moja najdroższa.
– Powiedz wyraźniej, co?…
– No, mówię, mówię, że nie jesteś Modrzejewską – zaśmiał się cicho i drwiąco Cabiński.
– Ty mi nie wyjeżdżaj z temi… z warszawskiego!…
– Nie irytuj się Pepa, że cię wtedy nie dopuścili do debiutu…
– Milcz! Widziałeś?… Słyszałeś, że dzwonią, ale nie wiesz, w którym kościele. Nie chciałam wtedy, jak i teraz nie chcę!… Za bardzo szanuję swoją godność ludzką i artystyczną.
Cabiński śmiał się już głośno.
– Milcz, klownie!… – krzyknęła, rzucając w niego papierosem.
– Czekaj, czekaj, gabinetowa primadonno – syknął, siniejąc z gniewu.
Zamilkli, bo im nienawiść zatkała gardła.
Cabiński w szlafroku, podartym na łokciach, w bieliźnie i w pantoflach, zaczął biegać wzdłuż pokoju, a Pepa tak jeszcze, jak wstała, nieumyta z wczorajszej charakteryzacyi, nieuczesana, z roztarganymi włosami, zataczała koła z taką szybkością, że tylko jej biała, brudna spódnica szumiała.
Spoglądali na siebie z wściekłością i groźbą głuchą. Stara ich zawiść współzawodnicza wybuchnęła z całą siłą. Oni się nienawidzili jako artyści, bo sobie wspólnie i niepohamowanie zazdrościli talentu i powodzenia u publiczności.
Kryli się z tem przed sobą starannie, ale mieli w sercach wiecznie krwawiące rany, które lada słowo podrażniało.
Cabiński szczególniej, który znał wartość artystyczną swojej żony, wściekał się nieraz, usłyszawszy, że tę jej nędzną, sztuczną grę, publiczność oklaskuje zawzięcie. Każdy oklask był jakby uderzeniem noża w jego serce; zdawało mu się, że ona jest wprost podłą złodziejką, że te brawa są jego, do niego powinny należeć i tylko on je powinien dostawać. I taka śmie jeszcze mówić mu w oczy, że grał jak cyrkowiec – on, co czuł w sobie prawie geniusz aktorski, co był pewnym niemal, że gdyby nie klika, to wszystkie role po Królikowskim powinienby grywać w teatrze warszawskim…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.