I czytał mi ustępy z listów bez adresu, pisanych przez Czernyszewskiego, właściwie pod adresem Aleksandra II228.
„Szanowny Panie! – pisał on do cesarza Wszechrosji – jest Pan z nas niezadowolony. To nie ma wielkiego znaczenia. Ważniejsze jest to, co myśli o nas szara, milionowa masa. Pana ona zna z imienia, chociaż postępowania pańskiego nie rozumie i nie jest w stanie go rozumieć… O mnie, o nas, to jest o ludziach takich, jak ja, nie wie ona nic”.
Gdym tego słuchał, przypominały mi się opowiadania ojca o Wielopolskim229 w Petersburgu.
Ojciec mój miał dla margrabiego szczególniejsze uczucie gorzkiego żalu, połączonego z uwielbieniem, którego się mógł się pozbyć.
Rysował mi go dumnym, nieprzystępnym wśród pełzającego petersburskiego dworactwa.
Car nie miał naokoło siebie człowieka, nikt nie śmiał być człowiekiem wobec niego, myśleć, kiedy on mówił.
W Wielopolskim po raz pierwszy spotkał może Aleksander II człowieka, który go się nie bał.
Naokoło wszyscy mówili carowi: będzie to, co zechcesz.
A on nie chciał mocno niczego. Raczej się bał. Więc czuł, że grunt się pod nim chwieje, że opiera się tylko na bezmiarze tchórzostwa i słabości.
Nazbyt gardził bezwiednie wszystkimi, aby mógł na kogokolwiek bądź liczyć. Liczyć na niewolników niepodobna. Więc właściwie był sam. A gdy samego siebie w sobie szukał, nie znajdował nic: pustkę i strach, nudę i jałowość.
Miał odwagę fizyczną i sam na sam chodził na niedźwiedzia, ale nie miał wewnętrznego męstwa. Nie wiedział, kim jest i dokąd idzie. I gdy zaczynał rozmyślać, odurzała go mgła myśli ciężkich i niejasnych, dusznych jak zapach ładanu230.
Kiedy w sali obrad korona polska z trzaskiem padła na posadzkę, Aleksander II widział w tym prognostyk231, a Mikołaj kazałby ochłostać lokaja, do którego należało pilnować porządku w sali.
Mikołaj czuł się bogiem, a lud uważał za bydło. Czuł się oficerem, który po śmierci pójdzie zdać Przedwiecznemu raport, że wszystko w porządku. Gdy los pomieszał mu szyki, otruł się232, tak jakby to uczynił urzędnik po sprzeniewierzeniu pieniędzy skarbowych.
W Aleksandrze II nie było stanowczości.
On czasami marzył jak dobry pan, który robotnikom urządza dożynki.
Ale pragnął, aby rzeczywistość była zależna od jego kaprysu – jak marzenie.
On pragnął myśli w swym kraju, ale chciał, aby myśl ta sławiła go dobrowolnie, bez zastrzeżeń.
Dla Aleksandra II człowiek jak Czernyszewski, człowiek nieubłaganej myśli – musiał być wrogiem.
Samo istnienie jego było niebezpieczeństwem.
Zacząłem przeczuciem rozumieć straszny dramat rosyjski.
Myśl pojawiła się tu jak gość nieoczekiwany, jak wróg. Na olbrzymim podłożu skutych, uciemiężonych milionów wznosiła się piramida samowładztwa urzędniczego.
Myśl jednostek podkopywała się pod nią; już sam fakt, że nie podlega ona niczemu, żadnej zewnętrznej presji, że sama dla siebie określa prawa, był zbrodnią.
Tu potrzebni są żołnierze, urzędnicy, nie ludzie – mówił ustrój.
I jednocześnie coś na dnie serca cieszyło się, widząc możliwość walki, wielkiej walki o przyszłość człowieka.
Tak mnie wyczerpały już i znużyły walki myślowe z upiorami, że cieszyła mnie perspektywa walki rzeczywistej.
Dotąd, jak Scyt233 umierający, puszczałem strzały swoje w słońce i widziałem, jak spadają one bezsilne. Teraz rysowała się przede mną mroczna ziemska potęga. Ty przynajmniej jesteś śmiertelny – myślałem.
Na razie ja najjaśniej widziałem sytuację.
Dla moich przyjaciół ginęły ogólne linie wśród szczegółów i epizodów. Dla Jaszki wszystko po pewnym czasie stawało się anegdotą i przygodą, dla Brenneisena kwestią stoicyzmu234 moralnego. Każdy musiał dokonać wszystkiego dla siebie. Waria wiedziała tylko jedno, że jej nie wstrzyma ani matka z ogonem od krawca i kwitem na duszę, ani nic, że w każdej chwili jest gotowa się poświęcić bezgranicznie, bez zastrzeżeń dla każdej sprawy, w jaką wierzy. Żemczużnikow był praktykiem, on musiał mieć przed sobą cel określony i względnie osiągalny. Tym celem stał się dla niego teraz Czernyszewski.
Ale tu piętrzyły się od razu tysiączne przeszkody.
Jaszka z nadzwyczajną swobodą układał fantastyczne plany.
– Najlepiej – mówił – porwać kogoś, któregoś z ministrów albo wielkich książąt. To nie jest trudno. Dość będzie zamienić karetę, pod jakimkolwiek pozorem oddali się właściwą. Na jej miejsce postawi się naszą. Brenneisen świetnie będzie wyglądał w liberii jako lokaj. Ja siądę za furmana. Zrobię sobie brzuch z poduszek. Jeden z nas zaczai się w karecie, będzie miał w ręku gąbkę z chloroformem. Gdy nasz jegomość wsiądzie, gąbkę mu w usta i w drogę. Zamknie go się w piwnicy, każe napisać list. Uwolnić Czernyszewskiego i odstawić za granicę, wtedy mnie uwolnią. List ten się wywiezie za granicę i nada na pocztę w Paryżu.
Żemczuznikow się złościł, ale jego plany były wygłaszane wprawdzie poważniej, nie były jednak wcale rozsądniejsze ani łatwiejsze do wykonania.
Było nas zbyt mało i zbyt mało mieliśmy doświadczenia.
Pojechać przebranymi za żandarmów z rozkazem wydania Czernyszewskiego. Jak sfałszować rozkaz? Żaden z nas nie widział nawet podobnego dokumentu, nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda.
Jaszka proponował przedostanie się na Sybir, podpalenie więzienia i zbrojny napad podczas pożaru.
Ale Brenneisen zaczął kreślić przed nami kolumny cyfr, oznaczających odległość, i mówić o mrozach.
Trzeba było futer, broni, wielu ludzi i dużej sumy pieniędzy. Przy tym szanse były mniej niż małe.
Pomimo to zaczęliśmy mówić o zorganizowaniu wyprawy na Sybir. Na miejscu się zobaczy.
Funduszów brakowało.
Wysłałem telegram do ojca. Bez słowa przysłał pięćset rubli.
– Niech żyje polska szlachta! – krzyknął Jaszka.
Żemczużnikow tymczasem sondował grunt, naokoło nas szukał towarzyszów.
Po raz pierwszy miałem sposobność zapoznać się z uczuciem obawy zdrady.
Nagle wydawać się nam zaczęły ściany przejrzystymi, na każdego naszego znajomego patrzyliśmy śledczym spojrzeniem.
Jednego wieczoru Żemczużnikow wrócił jawnie przejęty czymś.
– Poznałem człowieka – rzekł.
– Toś szczęśliwszy od Diogenesa235 – zaobserwował Jaszka (nazwa ta przyrosła odtąd do Żemczużnikowa).
Ale nowo narodzony Diogenes mówił:
– Dajcie spokój żartom. Mówię wam, spotkałem