Majątek pana de Chaussepierre był pokaźny, ale nie mógł nikogo razić; on sam nie wydawał ani grosza, mieszkanie zajmowali skromne, żona chodziła w czarnej wełnianej sukni. Przepadając za muzyką, dawała małe zebrańka, na które zapraszano o wiele więcej śpiewaczek niż u Guermantów. Ale nikt o tem nie mówił, wszystko odbywało się bez parady, często w nieobecności męża, w mrokach ulicy de la Chaise. W operze, pani de Chaussepierre bywała niepostrzeżona, zawsze w towarzystwie osób, których nazwiska przypominały środowisko najbardziej „ultra”, najbliższe Karola X, ale osób żyjących na uboczu, mało światowych. W dniu wyboru, ku powszechnemu zdumieniu, mrok odniósł tryumf nad blaskiem: Chaussepierre, drugi wiceprezes, został prezesem Jockey-clubu, a książę de Guermantes został na lodzie, to znaczy pierwszym wiceprezesem jak dawniej. Z pewnością, być prezesem Jockey-clubu, to nie wielka rzecz dla magnata takiego jak Guermantes. Ale nie zostać nim w swojej kolei, być pobitym przez takiego Chaussepierre, którego żonie Oriana nie odkłaniała się dwa lata wprzódy, wręcz obrażona ukłonem nieznanej nietoperzycy, to było ciężkie dla księcia! Twierdził, że jest wyższy nad tę klęskę, upewniając zresztą, że zawdzięcza ją dawnej przyjaźni ze Swannem. W rzeczywistości wściekał się.
Rzecz osobliwa, nigdy nie słyszało się, aby książę de Guermantes posługiwał się dosyć banalnem wyrażeniem „zasadniczo”, ale od czasu wyborów w Jockeyu, ilekroć mówiono o sprawie Dreyfusa, zaraz zjawiało się „zasadniczo”: „Sprawa Dreyfusa, sprawa Dreyfusa, łatwo się tak mówi, ale ta nazwa jest niewłaściwa; to nie jest sprawa religji, ale zasadniczo sprawa polityczna”. Pięć lat mogło upłynąć, a nie słyszało się „zasadniczo”, o ile w ciągu tego czasu nie mówiło się o sprawie Dreyfusa; ale jeżeli, po upływie pięciu lat, nazwisko Dreyfusa wróciło w rozmowie, natychmiast wracało automatycznie „zasadniczo”. Książę nie znosił zresztą aby mówiono o tej sprawie, „która spowodowała (powiadał) tyle nieszczęść”, mimo iż naprawdę czuły był tylko na jedno: na swoją przegraną w Jockeyu. Toteż owego popołudnia, kiedy przypomniałem pani de Guermantes czerwoną suknię, którą miała wieczór u kuzynki, p. de Bréauté bardzo źle się wybrał, kiedy, chcąc coś powiedzieć, przez niewytłumaczone i nie objaśnione przez niego skojarzenie, manipulując językiem w zesznurowanych ustach, zaczął: „A propos sprawy Dreyfusa” (czemu „sprawy Dreyfusa”: chodziło tylko o czerwoną suknię, i z pewnością biedny Bréauté, który zawsze chciał tylko zrobić każdemu przyjemność, nie miał w tem cienia złej intencji). Ale samo nazwisko Dreyfusa sprawiło, że książę Błażej zmarszczył jowiszowe brwi. „Powtarzano mi – rzekł Bréauté – dość ładne powiedzenie, daję słowo bardzo subtelne, poczciwego Cartier (uprzedźmy czytelnika, że ów Cartier, brat pani de Villefranche, nie miał cienia związku z jubilerem tegoż nazwiska) co mnie zresztą nie dziwi, bo on ma dowcipu tyle, że mógłby go odprzedać.
– Och – przerwała Oriana, nie jabym go z pewnością kupiła. Nie umiem powiedzieć, jak mnie pański Cartier zawsze nudził, nigdy nie mogłam zrozumieć, co za niesłychane uroki Lolo de la Trémoïlle i jego żona znajdują w tym nudziarzu, którego zastaję u nich za każdym razem kiedy tam idę.
– Droga księżno – odparł Bréauté, który z trudnością wymawiał literę r – jest pani bardzo sułowa dla tego dobłego Całtier. Prawda, że on zanadto się zadomowił u La Trémoïlle’ów, ale ostatecznie to jest dla Lola rodzaj, jakby to powiedzieć, wiernego Achata, gatunek który stał się białym krukiem w obecnych czasach. W każdym razie, oto powiedzenie, które mi powtórzono: Cartier miał rzec, że jeżeli pan Zola starał się mieć proces i naraził się na skazanie, to aby doznać wrażeń, których jeszcze nie znał, człowieka siedzącego w więzieniu.
– I dlatego uciekł przed aresztowaniem! – przerwała Oriana. – To się nie trzyma kupy. Zresztą, nawet gdyby to było prawdopodobne, koncept wydaje mi się idjotyczny. Jeżeli to się panu wydaje dowcipne!
– Mój Boże, dłoga pani Oriano – odparł pan de Bréauté, który, zaatakowany, zaczął rejterować, – dowcip nie jest mój, powtarzam go jak słyszałem, trzeba go brać tak jak jest. W każdym razie był on przyczyną, że Cartier oberwał tęgą pucówkę od poczciwego La Trémoïlle, który (bardzo słusznie) nie chce, aby w jego salonie mówiono o tem, co nazwałbym „bieżące sprawy”, zwłaszcza że była tam właśnie pani Alfonsowa Rothschild. Cartier dostał od Lola de la Trémoïllee pławdziwe wciełanie.
– Oczywiście – rzekł książę bardzo kwaśny. – Rothschildowie, mimo że mają natyle taktu aby nigdy nie mówić o tej ohydnej sprawie, są w duszy za Dreyfusem, jak wszyscy Żydzi. To jest nawet argument ad hominem (książę używał trochę naoślep wyrażenia: ad hominem), który nie dosyć się podkreśla, aby wykazać złą wiarę Żydów. Jeżeli Francuz kradnie, morduje, nie czuję się zobowiązany, dlatego że jest, jak ja, Francuzem, uważać go za niewinnego. Ale Żydzi nie uznają nigdy, aby któryś z ich rodaków był zdrajcą, mimo że wiedzą o tem doskonale, i mało dbają o straszliwe następstwa (książę myślał oczywiście o oburzającym wyborze pana de Chaussepierre), jakie zbrodnia jednego z nich może ściągnąć… Słuchaj Oriano, nie będziesz przecież twierdziła, aby fakt, że oni bronią zdrajcy, nie był miażdżący dla Żydów. Nie powiesz mi, że to nie z racji swego żydowstwa.
– Mój Boże, owszem, – odparła Oriana, odczuwając jakąś drażniącą chęć opierania się grzmiącemu Jowiszowi, a także postawienia „inteligencji” ponad sprawę Dreyfusa. – Ale to może właśnie dlatego, że jako Żydzi, znając samych siebie, wiedzą, że można być Żydem a nie koniecznie zdrajcą i wrogiem Francji, jak to twierdzi, zdaje się, pan Drumont. Gdyby Dreyfus był chrześcijaninem, z pewnością Żydzi by się nim nie interesowali; ale to co zrobili, zrobili dlatego, że czują, iż gdyby nie był Żydem, nie uwierzono by tak łatwo w jego zdradę a priori, jakby powiedział mój siostrzeniec Robert.
– Kobiety nie mają pojęcia o polityce! – wykrzyknął książę, wpijając wzrok w żonę. – Ta ohydna zbrodnia nie jest poprostu tylko sprawą żydowską; to zasadniczo olbrzymia sprawa narodowa, zdolna sprowadzić najstraszliwsze następstwa na Francję, skąd powinnoby się wypędzić wszystkich Żydów, mimo że uznaję, iż sankcje dotychczasowe podjęto (w sposób niegodny, absolutnie wymagający rewizji) nie przeciw nim, ale przeciw ich najznamienitszym przeciwnikom, ludziom pierwszorzędnej wartości, pominiętym z uszczerbkiem kraju.
Czułem, że sytuacja staje się groźna i zacząłem czemprędzej mówić o sukniach.
– Przypomina sobie pani – rzekłem – pierwszy dzień kiedy pani była miła dla mnie?
– Pierwszy dzień kiedy byłam miła dla niego! – odparła księżna, patrząc ze śmiechem na pana de Bréauté, którego nos ścieńczał, uśmiech roztkliwił się przez grzeczność dla pani de Guermantes, a głos, podobny do ostrzenia noża, wydał mętny i zardzewiały dźwięk.
– Miała pani żółtą suknię w wielkie czarne kwiaty.
– Ależ, dziecko, to jest to samo, to są wszystko suknie wieczorowe.
– A kapelusz z bławatkami, który tak lubiłem! Ale, ostatecznie, wszystko to jest przeszłość. Chciałbym zamówić dla panienki o której mówiłem, futrzany płaszcz, taki jak księżna miała wczoraj rano. Czy byłoby możliwe go zobaczyć?
– Nie, Hannibal musi za chwilę iść. Przyjdzie pan do mnie, garderobiana pokaże panu wszystko. Tylko, moje dziecko, ja panu chętnie pożyczę co pan zechce, ale jeżeli rzeczy od Callota, od Douceta lub od Paquina da pan do roboty pokątnej krawcowej, to nie będzie nigdy to samo.
– Ależ