– Co za piekielne życie mają takie kobiety! – rzekł. – Proszę pani, pani mówi, że między nimi była i angielska dziewczyna; czy pani ma na myśli rzeczywiście młodą dziewczynę? Te muzykantki w damskich kapelach nie bywają pierwszej młodości.
– Dość była młoda – zabrzmiał cichy głos pani Schomberg, lecz twarz jej ani drgnęła.
Zachęcony tym Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on w ogóle szafował hojnie współczuciem.
– Dokąd pojechali? – zapytał.
– Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.
To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.
– No, no! – zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie:
– A z kim uciekła?
Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:
– Z tym pańskim przyjacielem.
– Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela – rzekł Davidson pełen nadziei. – Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć…
– Już panu powiedziałam.
– Jak to?
Davidsonowi wydało się, że sprzed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.
– To niemożliwe! – wykrzyknął. – Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. – Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła – Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.
– Heyst! ten wzór dżentelmena! – wykrzyknął słabym głosem.
Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdumiewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinii, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet, że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!
– Gdyby mnie wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi – opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.
Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przede wszystkim wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek uwłacza Heystowi jako ideałowi dżentelmena. Nasze drwiny i spokojne uśmiechy przyjmował z powagą na okrągłej twarzy. Heyst zabrał dziewczynę na Samburan; to wcale nie były żarty. Panująca tam pustka i szczątki walących się zabudowań zrobiły głębokie wrażenie na prostodusznym Davidsonie. Samburan nie harmonizował ze swawolnymi konceptami ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Czarny pomost, sterczący z dżungli i wstępujący w bezludne morze; szczyty dachów opuszczonych domostw, wyzierające ponuro z wysokiej trawy – brrr! Olbrzymia, żałobna tablica Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, wyłaniała się wciąż jeszcze z dzikiej gęstwy zarośli, niby napis umieszczony nad grobem, za który mógł uchodzić stos niesprzedanego węgla, leżący u końca bulwaru; potęgowało to jeszcze wrażenie rozpaczliwego pustkowia.
Tak mówił wrażliwy Davidson. Dziewczyna musi być rzeczywiście w strasznym położeniu, jeśli zdecydowała się towarzyszyć obcemu człowiekowi do takiego miejsca. Heyst z pewnością powiedział jej prawdę. To dżentelmen. Ale żadne słowa nie były w stanie opisać warunków życia na Samburanie. Określenie: bezludna wyspa nie dawało jeszcze o tym żadnego pojęcia. Przy tym, jeśli się jest wyrzuconym na bezludną wyspę, nie można nic na to poradzić; ale co za niedorzeczność spodziewać się po dziewczynie z wędrownej damskiej kapeli, że pobyt na Samburanie sprawi jej przyjemność – choćby tylko przez jeden jedyny dzień. Należało raczej przypuszczać, że na sam widok wyspy krzyknie z przerażenia.
Zdolność do współczucia u ludzi spokojnych i otyłych jest wprost zdumiewająca. Davidson poruszony był do głębi i widać było od razu, że się tak Heystem przejmuje. Spytaliśmy go, czy nie przejeżdżał w tych czasach obok Samburanu.
– O tak. Przejeżdżam zawsze tamtędy – o jakieś pół mili od brzegu.
– Nie widział pan tam kogo?
– Nikogo. Ani żywej duszy.
– A dawał pan sygnał gwizdawką?
– Ja? – gwizdawką? Myśli pan, że byłbym zdolny do czegoś podobnego?
Obruszył się na samą myśl takiego nieuprawnionego natręctwa. Zadziwiająco delikatny człowiek, ten Davidson.
– No dobrze, więc skąd pan wie, że oni tam są? – spytano go naturalnie.
Heyst powierzył pani Schomberg kartkę do Davidsona – kilka wierszy, skreślonych ołówkiem na skrawku zmiętego papieru. Pisał tam, że nieprzewidziane okoliczności zmusiły go do wyjazdu przed umówionym terminem i prosił Davidsona o pobłażliwość dla tej pozornej nieuprzejmości. Gospodyni domu – miał na myśli Schombergową – opowie Davidsonowi, co zaszło, choć, oczywiście, nie będzie mogła tego wytłumaczyć.
– Cóż tu jest do tłumaczenia? – spytał Davidson z powątpiewaniem. – Zawrócił sobie głowę tą skrzypaczką.
– A ona nim, jak się zdaje – poddałem.
– Piorunem się uwinęli – rozważał Davidson. – Jak pan myśli, co z tego wyniknie?
– Prawdopodobnie żal za grzechy. Ale jak się to stało, że wybrali sobie Schombergową na powiernicę?
I rzeczywiście – zdawałoby się, że figura z wosku może być użyteczniejszą od tej kobiety, którą przyzwyczailiśmy się wszyscy widzieć siedzącą na wzniesieniu ponad dwoma bilardami, bezmyślną, nieruchomą, niemą i zdającą się nic nie widzieć.
– Pomogła dziewczynie dać nura – rzekł Davidson, zwracając na mnie naiwne oczy, zaokrąglone od bezustannego zdumienia, w jakie wprawiła go ta sprawa – podobnie jak wstrząs przerażenia czy smutku wywołuje czasami drżenie nerwowe. Zdawało się, że nigdy się z tego nie otrząśnie.
– Siedziałem, niczego nie podejrzewając, gdy nagle Schombergowa rzuciła mi na kolana kartkę Heysta zwiniętą jak fidybus18 – ciągnął Davidson. – Ochłonąwszy ze zdumienia, spytałem, co też ona, u Pana Boga, ma z tym wspólnego? Dlaczego właśnie jej to powierzył? Nie drgnęła nawet – zupełnie jak malowany obraz, a nie żywa kobieta – i wyszeptała tak cicho, że ledwie ją usłyszałem:
– „Pomogłam im. Pozbierałam jej rzeczy, zapakowałam w swój własny szal i przez tylne okno wyrzuciłam na dziedziniec. Ja to zrobiłam”.
– I to ta sama kobieta, która – zdawałoby się – nie ma odwagi ruszyć palcem – dziwił się Davidson spokojnym, trochę zasapanym głosem. – Co pan o tym myśli?
Myślałem, że musiała mieć w tym własny swój cel. Za mało było w niej życia, aby można ją było podejrzewać o poryw litości. Niepodobna nawet przypuszczać, aby Heyst mógł ją przekupić. Nie potrafiłby tego zrobić, choćby rozporządzał największymi środkami. A może uległa tej bezinteresownej namiętności, dążącej do pchnięcia kobiety w ramiona mężczyzny, namiętności, która w szanujących się sferach zwie się swataniem? Stanowiłoby to bardzo nieszablonowy przykład swatów!
– Zawiniątko