– Wasze zdrowie! – powie, podnosząc kieliszek podany gospodarską dłonią Raszewskiego.
– Strasznie to zgrabnie z twojej strony, Ksawery – na to Monika. – Szkoda, że nie ma Konrada.
Ksawery:
– On wytwarza teraz społeczne lepiszcze. Wasze zdrowie!
Raszewski trochę nieopatrznie, a może i świadomie, żeby wilka wywołać z lasu:
– Co wytwarza?
– Społeczne lepiszcze.
Monika:
– Co to jest? Coś do jedzenia?
– Wyłącznie – na to Ksawery. – Niestety, dzięki trudnościom obiektywnym jest to produkt bardzo rzadki i trudny do nabycia. A wie pan, co to jest kamptokormia?
Tym razem Stefan Raszewski zachowa chyba postawę wyczekującą, może co najwyżej ostrzegawczy chłód pojawi się w jego oczach i uprzejmy rodzinny uśmiech zniknie z twarzy, co sprawi, że mimo fizycznej bliskości spojrzenie jego ogarniać będzie Ksawerego uważnie i czujnie, lecz z dystansu bardzo odległego. Wówczas Ksawery, może znów za wstawiennictwem opiekuńczych przodków, poczuje w sobie dreszcz siły, jaki musi odczuwać pogromca w obliczu niebezpiecznego drapieżnika. Jednym haustem, po polsku, wypróżni kieliszek i trzymając go w dłoni, jak buławę, powie:
– Kamptes znaczy po grecku krzywy, zgięty, a kormos: kadłub, tułów.
Raszewski:
– Domyślam się, że chodzi o terminologię naukową związaną ze schorzeniem kręgosłupa.
Ponieważ słowo kręgosłup skojarzy się w umyśle Moniki z kręgosłupem ideowym, szybko zareaguje:
– Mam nadzieję, że nie będziecie mówić o polityce. Ostatecznie, to jest moje wesele.
Ksawery:
– Wszystko jest polityczne, moja droga, twoje wesele też.
– Brawo! – zawoła Raszewski. – Widzę, że młodsi adepci filozofii zaczynają rozumować prawidłowo. Więc co z tą, jak powiedziałeś? Kampto…
– Kamptokormia. Czytałem niedawno w jednym ze specjalistycznych pism angielskich, że wśród młodych rekrutów amerykańskich, powołanych do wojska i przed wysłaniem do Wietnamu szkolonych w bazie lotniczej w Lackland, w Teksasie, zanotowano w ostatnich miesiącach kilkanaście wypadków szczególnego schorzenia. Dotknięci nim skarżą się na potworne bóle kręgosłupa, nie mogą się wyprostować i poruszają się jak małpy, o tak!
Wciąż z kieliszkiem zegnie się i z wzrokiem wbitym w lustrzaną posadzkę, kołysząc opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, a również trochę podekscytowany wizją młodych, półnagich żołnierzy, zademonstruje, jak chodzą owi amerykańscy rekruci. Niewykluczone, że i rysy twarzy się mu wykrzywią, jakby naprawdę straszliwie cierpiał.
– Przestań! – wykrzyknie Monika. – To okropne. Biedni chłopcy.
Raszewski:
– Nie dziwiłbym się, gdyby symulowali.
– Ba! – na to Ksawery, już w pozycji normalnej. – To byłoby proste. Ale oni wcale nie symulują. Wszystkie możliwe testy i zastrzyki na prawdomówność wykluczają symulację.
– Więc są chorzy?
– Zależy, co się przez chorobę rozumie. Kręgosłupy mają zupełnie normalne, tyle tylko, że się nie mogą wyprostować i naprawdę cierpią.
Chyba w eks-sypialni Księcia Prymasa zalegnie cisza, więc bardzo wyraźnie dotrze „Sto lat”, zaintonowane chóralnie fałszywymi głosami kilku mężczyzn w którejś z odległych sal.
Ksawery z błyszczącymi oczami:
– Jedynie pozycja leżąca, czy horyzontalna, jak by powiedział pan Settembrini, przynosi im pewną ulgę, natomiast, gdy któryś z tych młodych rekrutów zostaje z wojaka zwolniony, jego cierpienia i w ogóle wszelkie objawy chorobowe znikają. Ciekawe, prawda? Pan by, oczywiście, wolał, żeby to była symulacja?
Raszewski:
– Jeśli cię interesuje, co ja bym w tym wypadku wolał, to ci odpowiem: wolałbym, żeby żaden żołnierz na świecie nie musiał ani choroby symulować, ani w chorobę urojoną uciekać. Jasne?
Monika:
– Przestańcie! Już nie mogę tego słuchać, chcecie mnie, zdaje się, zmusić, żebym zaczęła chodzić jak małpa?
Ksawery:
– Nie krępuj się, ostatecznie jesteś na swoim weselu. A pana nigdy nie boli kręgosłup?
Raszewski:
– Raczej plecy, zwłaszcza przy zmianach pogody.
Ksawery:
– Reumatyzm?
Raszewski:
– Właśnie.
Być może Monice się przypomni: skąd to masz? – pyta, gdy pod palcami, muskającymi barczystą nagość męskich pleców, wyczuje chropawe zgrubienie skóry, on: co?, ona: strasznie tego dużo, on: hitlerowcy nie oszczędzali amunicji, ona: byłeś ranny?, on: gdyby nie twój ojciec nie leżałbym przy tobie, tylko zupełnie gdzie indziej i od dawna, ona po chwili: żartujesz, on: dźwigał mnie na plecach nieprzytomnego kilka kilometrów, ona: nie? nie mogę sobie wyobrazić, żeby mego papę stać było na coś podobnego, on: byłem wtedy szczupły, tego też pewnie nie możesz sobie wyobrazić, ona: nie muszę, jesteś cudowny!
Natomiast Ksawery, czując, że sytuacja rozpływa się w nijakiej (oportunistycznej?) ugodowości, jeszcze raz pozwoli się zagarnąć natarczywej, nieomal zmysłowej potrzebie wychylenia się. Naleje zatem szampana do kieliszka i powie:
– Przy tego rodzaju dolegliwościach reumatycznych wiatry wschodnie bywają szczególnie dokuczliwe, prawda?
Lecz tu, nim Raszewski zdąży odpowiedzieć, wyręczy go Panna Młoda:
– Wstydź się – powie, odwołując się do najniższych, prawie kontraltowych rejestrów swego głosu, a delikatnie perłowa karnacja jej twarzy lekko pociemnieje. – On jest prawdziwym mężczyzną.
– Nigdy w to nie wątpiłem.
– Wolał cię zbyć reumatyzmem niż się chwalić, że całe plecy ma w bliznach po wojennych ranach. Oceń to, jak uważasz za właściwe.
– Ach tak? – Ksawery na to. – Jesteś doskonale zorientowana w topografii pleców pana Raszewskiego.
– Owszem, jestem! – Monika lekko odeprze atak. – Papa nie raz opowiadał, jak kilka kilometrów niósł pana Raszewskiego na plecach nieprzytomnego.
– To naprawdę niepotrzebne, Moniko – odezwie się Raszewski.
Monika gwałtownie:
– Owszem, bardzo potrzebne, nie pozwolę, aby byle…
Lecz dalsze jej słowa przytnie głośny, trochę histeryczny śmiech Ksawerego. Będzie to tego rodzaju śmiech, którego nie sposób pohamować, chwyta bowiem człowieka nagle i wbrew jego woli, wylewa się z piersi i z brzucha, jak gęsty krwotok, ciśnie się lepkim strumieniem do krtani i podobny nawiedzeniu, opętaniu lub atakowi epilepsji musi swoją ofiarą potrząsnąć i targać, od samego początku obcy wesołości, natarczywy, bełkotliwy, dręczący. Tak więc Ksawery podobnym śmiechem przyłapany, odruchowo uwolni się od zawadzającego w tej sytuacji kieliszka, odstawi go na stolik, a sam zachłystując się spienionym chichotem przejdzie chwiejnie kilka kroków po niepewnej linii przypominającej pętlę, niezdarnie przy tym, jakby się opędzał przed rojem złośliwych szerszeni, wymachując rękoma… okropność, i jaki wstyd!
Na