Miazga. Jerzy Andrzejewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jerzy Andrzejewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
że istotnie, mała Celinka została w Zakopanem po pogrzebie Elżbiety, lecz czy był to dzień, trzy lub więcej i czym ten nieokreślony czas był wypełniony – tego chyba nie skleci. Natomiast w Celinie ten odległy czas zachowa swoje kształty nieomal pierwotne, a nawet wraz z pośpiesznym nawarstwianiem się niełatwych lat późniejszych, pamięć, podobnie jak mrok gęstniejący wyodrębnia i zaostrza blask migocącego w głębi światła, przyda owym trzem dniom kwietniowym szczególnej przejrzystości, owym trzem dniom najpiękniejszej tatrzańskiej wiosny (w istocie tylko jeden dzień był słoneczny, ten ostatni, dwóm pierwszym, przy chwilowych tylko rozjaśnieniach, towarzyszyło niebo pochmurne, drobne deszcze i mżawki, zacierające zarysy gór), kiedy we dwoje, każde na swój sposób osierocone, odbywali długie spacery pod regle i w głąb pustych o tej porze dolinek, i ten obcy, prawie znienawidzony człowiek stawał się jej coraz bliższy, gdy szedł obok i mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawiał wrażenie prawie jej rówieśnika, tak młodzieńczo wyglądał, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych, i jak brat siostrze albo przyjaciel przyjacielowi zwierzał się z najbardziej osobistych przeżyć, i to, co mówił, sprawiało, że sąd, jaki sobie o nim wyrobiła, powoli się zacierał i rozpadał i na jego miejsce zarysowywał się obraz człowieka zupełnie nowego i nieprzeczuwanego, zwłaszcza, gdy w długich monologach, jakby myślał głośno, opowiadał dzieje miłości z Elżunią, wcale nie tak egoistycznie szczęśliwej, jak sądziła, miłości burzliwej i ciemnej, wciąż rozdzieranej gwałtownymi rozstaniami, lecz związanej wzajemną niemożnością rozstania, obustronnie zaborczej i zatrutej zazdrością, i nawet w chwilach pełnego pojednania, gdy wszystkie podejrzenia i oskarżenia ustępowały, zacienionej śmiercią, która powoli, lecz nieustępliwie dojrzewała w płucach Elżuni, więc mówił na tych długich spacerach do Kuźnic, do Doliny Białego i Strążyskiej, mówił o wszystkich cierpieniach rzeczywistych i urojonych, a przede wszystkim mówił, bo wciąż do tego powracał, mówił o pewnej swojej winie, może niechcianej i nieświadomej, lecz jednak winie niezaprzeczalnej, bowiem u samych początków ich miłości jedno jego kłamstwo sprawiło, iż rozrosło się ono później w Elżbiecie jak złośliwa pleśń, rozwinęło się w nieustanną podejrzliwość, podsycaną jego zdrowiem i jej chorobą, w podejrzliwość maniakalną i uporczywą, w momentach nasilenia przeobrażającą się w stany halucynacyjnych urojeń, których gorączkowe czary, wspomagane rzeczywistą gorączką ciała, odmieniały rzeczywistość, stwarzając nową podstępną i zdradliwą, przeczącą wszelkiej wierności – — —

      Ten motyw kłamstwa, trującego i rozkładającego miłość, był przed wojną moją obsesją i wielokrotnie powracał w utworach, których nie dokończyłem i po których ślad nie pozostał, przepadły bowiem po Powstaniu, kiedy przed opuszczeniem Warszawy w połowie września zakopałem je wraz ze wszystkimi moimi papierami i pamiątkami w ogródku przy domu na Bielanach. Myślę, że i teraz ten motyw jeszcze we mnie żyje. Gdyby wygasł i nic już dla mnie nie znaczył, nie napisałbym tego epitafium dla G. B., nieżyjącego od trzydziestu prawie lat. I niemal wszyscy bliscy świadkowie tej pradawnej historii nie żyją, wszyscy prócz Ewy O. i Marysi B., które znają ją zresztą z lat późniejszych, kiedy choroba umysłowa poczęła zaciemniać i zniekształcać udręczony umysł G., doprowadzając go wreszcie do koszmarnej śmierci w okolicach Powsina, pod kołami wąskotorowej kolejki dojazdowej, w miejscu, koło którego później wielokrotnie przejeżdżałem, znajduje się ono bowiem tuż przy szosie wilanowskiej, prowadzącej do Obór. Wtedy, jesienią roku 1941 (a może na przedwiośniu roku następnego?), gdy w przeddzień śmierci G. zjawił się u mnie niespodziewanie przed samą godziną policyjną, nie chce mi się o tym pisać. Może kiedyś później?

      Być może, chcąc przerwać przedłużające się milczenie, Celina Raszewska powie:

      – Byłam wtedy bardzo młoda, zupełnie niedoświadczona i naiwnie sobie wyobrażałam, że miłość musi być jednym, wielkim i niekończącym się szczęściem.

      Na to Nagórski:

      – Gdyby tak miało być, w takim razie nigdy naprawdę młody nie byłem.

      I kto wie, czy nie pomyśli: może młodość dlatego tak mnie urzeka i dlatego młodości szukam, iż łudzę się, że w niej znajdę…

      Celina Raszewska:

      – Pan przecież wciąż jest młody.

      – Trochę zmęczony.

      – Młodość chyba wcale nie znaczy to samo, co wiara. Wiara może być naiwna, jak moja kiedyś w wyidealizowaną miłość, albo…

      – Albo?

      – Młodość to jest przede wszystkim potrzeba poszukiwania, nie sądzi pan?

      – Nadzieja?

      – Chyba tak.

      – Mało jej dokoła.

      – Nie, nie, niech pan tak nie mówi, właśnie pan tak mówić i myśleć nie powinien. Ludziom potrzebna jest nadzieja.

      – Ba! wiele rzeczy ludziom jest potrzebne.

      – Panie Adamie, czy jedno rozczarowanie, nawet najboleśniejsze, może przekreślić wszystko?

      – Czytam właśnie od kilku dni, pani Celino, pasjonującą monografię Richarda Friedenthala o Goethem. Na niedługo przed wybuchem Rewolucji Francuskiej, w liście do mistycyzującego pisarza i pastora, Lavatera, napisał Goethe: „pod naszym moralnym i politycznym światem ciągną się podziemne korytarze, piwnice i kloaki”.

      Wtedy Celina Raszewska powie po chwili nieco ciszej:

      – Wielu ludzi, panie Adamie, zdaje sobie z tego sprawę.

      I może się zdarzyć, że w tym ściszeniu głosu albo w towarzyszącym mu wyrazie oczu czy poruszeniu warg Adam Nagórski odnajdzie nagle twarz młodziutkiej Celinki, nawet jej drobną sylwetkę, tak wzruszająco podobną wówczas do sylwetki Elżbiety, i może jeszcze strzęp ciężkich drewnianych kloców, przerzuconych ponad białym i buczącym w dole potokiem, także zarys twarzy Elżbiety zamajaczy, być może, w ciasnej przestrzeni, aby szybko jak oddech, jak lot światła zniknąć, wówczas Celinę Raszewską z pewnością poruszy, również jakby z tamtego czasu tu nagle przeniesiony, ciepły i serdeczny akcent, jaki zabrzmi w jego głosie, gdy powie:

      – Droga pani Celinko, moje życie całkiem inaczej się układało niż życie pani i wielu pani bliskich i znajomych, moje zaangażowanie, jak się to określa, także w pewnym okresie miało charakter nieco inny, to była tylko jedna z moich życiowych racji albo po prostu ról podejmowanych i porzucanych, może więc i nie mam prawa mierzyć cudzych doświadczeń miarą własnych, wydaje mi się jednak, że od najcięższych rozczarowań stokroć trudniejsze i wyniszczające człowieka jest poczucie bezsilności.

      I to byłoby chyba wszystko, co z okazji tak niespodziewanego spotkania po trzydziestu kilku latach i w sytuacji tak pod każdym względem odmiennej będą sobie mieli wzajemnie do powiedzenia, bowiem oboje zdadzą sobie z pewnością w tym momencie sprawę, na jak zawiłe i śliskie tory zaprowadzić by ich musiał dalej w tym duchu prowadzony dialog, może ona jeszcze powie:

      – Takim ludziom, jak pan, nie wolno mówić o bezsilności. Pan może nawet nie zdaje sobie sprawy, panie Adamie, jak wielu ma pan przyjaciół.

      On natomiast, cokolwiek ona powie, bo to już będzie bez znaczenia, może zechce bezsilności obywatelskiej przeciwstawić żywotność towarzyską, mówiąc coś w tym rodzaju:

      – No, i widzi pani, droga pani Celino, w jak bardzo inne aniżeli przez trzydziestu laty zabrnęliśmy tematy! Ciekawe, o czym będziemy rozmawiać przy spotkaniu następnym, o miłości czy o Polsce?

      Wówczas ona, wiedząc, że nawet przy najłagodniejszym rozwoju choroby pracowicie wyniszczającej jej wnętrzności pozostał jej nie więcej niż rok życia i uświadomiwszy sobie naraz, że najpewniej nigdy tego jedynego człowieka, którego raz pokochawszy, pokochała