Pułkownicy aż rękoma poczęli klaskać, z wyjątkiem jednego Mirskiego, który pokiwawszy głową rzekł:
– Mnie też, co go znam, dziwno to było i w głowie nie chciało się pomieścić, że on nas żywych z Kiejdan wypuszcza. Musiały być chyba jakieś powody, których nie znamy, a dla których sam nie mógł nas na śmierć skazać.
– Pewnie chodziło mu o opinię ludzką?
– Może.
– Jednakże dziw, jak to jest zawzięty pan! – rzekł mały rycerz. – Bo przecie, nie wymawiając, ja mu życie tak jeszcze niedawno na współkę z Ganchofem ratowałem.
– A ja pod jego ojcem, a potem pod nim trzydzieści pięć lat już służę! – rzekł Stankiewicz.
– Straszny człek! – dodał Stanisław Skrzetuski.
– Owóż takiemu lepiej w paszczękę nie leźć – rzekł Zagłoba. – Niech go diabli wezmą! Unikajmy z nim bitwy, a natomiast majętności, które po drodze się trafią, accurate455 mu wypłuczemy. Idźmy do wojewody witebskiego, żeby to mieć jakąś ochronę, jakowegoś pana za sobą, a po drodze bierzmy, co się da, ze spiżarniów456, ze stajen, obór, spichrzów, piwnic. Aż mi się dusza do tego śmieje, i już to pewna, że nikomu nie dam się w tym wyprzedzić. Co z pieniędzy po ekonomiach będziemy mogli wziąć, to bierzmy także. Im huczniej i okryciej457 przyjdziem do wojewody witebskiego, tym wdzięczniej nas przyjmie.
– On i tak nas wdzięcznie przyjmie – odrzekł Oskierko. – Ale dobra rada, żeby do niego iść, i lepszej teraz nikt nie wymyśli.
– Wszyscy głosy za tym dadzą – dodał Stankiewicz.
– Jako żywo! – rzekł pan Michał. – Tak tedy do wojewody witebskiego! Niechże on będzie owym wodzem, o któregośmy Boga prosili.
– Amen! – rzekli inni.
I jechali czas jakiś w milczeniu, aż wreszcie pan Michał jął się kręcić na kulbace.
– A żeby tak gdzie Szwedów po drodze skubnąć? – spytał wreszcie, zwracając oczy na towarzyszów.
– Moja rada jest, że jeśli się zdarzy, to dlaczego nie? – odparł Stankiewicz. – Pewnie tam Radziwiłł upewniał Szwedów, że całą Litwę ma w ręku i że wszyscy chętnie opuszczą Jana Kazimierza; niechże się pokaże, że to nieprawda.
– I słusznie! – rzekł Mirski. – Jeżeli jaki oddział wlezie nam w drogę, to mu po brzuchach przejechać. Zgadzam się również, aby się na samego księcia nie porywać, bo mu nie zdzierżymy. Wojownik to wielki! Ale unikając bitwy, warto by z parę dni koło Kiejdan się pokręcić.
– Aby mu majętności spustoszyć? – spytał Zagłoba.
– Nie to! Jeno aby ludzi więcej zebrać. Moja chorągiew i pana Stankiewicza ku nam się przymkną. Jeżeli zaś już rozbite, co być może, to także ludzie będą pojedynczo do nas się kupili. Nie bez tego, żeby coś i szlachty nie napłynęło. Przyprowadzimy panu Sapieże większą siłę, z którą snadniej będzie mógł coś począć.
Rzeczywiście, wyrachowanie to było dobre, a jako pierwszy przykład mogli posłużyć dragoni pana Rocha, którzy wszyscy z wyjątkiem jego samego przeszli bez wahania do pana Michała. Takich mogło się znaleźć w szeregach radziwiłłowskich więcej. Można było przy tym przypuszczać, że pierwsze uderzenie na Szwedów wywoła ogólne powstanie w kraju.
Postanowił więc pan Wołodyjowski ruszyć na noc w stronę Poniewieża, zagarnąć jeszcze, co można, szlachty laudańskiej w okolicach Upity i stamtąd zanurzyć się w Puszczę Rogowską, do której, jak się spodziewał, resztki rozbitych opornych chorągwi będą się chroniły. Tymczasem stanął na wypoczynek wedle rzeki Ławeczy, aby ludzi i konie pokrzepić.
Tam stali do nocy, poglądając z gąszczy leszczynowych na wielką drogę, po której ciągnęły coraz to nowe gromady chłopstwa uciekającego w lasy przed spodziewanym najściem szwedzkim.
Żołnierze wysyłani na drogę sprowadzali od czasu do czasu pojedynczych chłopów, aby zasięgnąć języka o Szwedach, ale niewiele można się było od nich wywiedzieć.
Chłopstwo było przerażone i każdy pojedynczo powtarzał, że Szwedzi tuż, tuż. Ale dokładnych objaśnień nikt nie umiał udzielić.
Gdy ściemniło się zupełnie, pan Wołodyjowski kazał ludziom siadać na koń, lecz zanim ruszyli, do uszu wszystkich doszedł dosyć wyraźnie odgłos dzwonów.
– Co to jest? – pytał Zagłoba – przecie na Anioł Pański za późno!
Pan Wołodyjowski słuchał przez chwilę pilno.
– To na trwogę! – rzekł.
Po czym puścił się wzdłuż szeregu.
– A nie wie tam który – pytał – co to za wieś czyli miasteczko w tamtej stronie?
– Klewany, panie pułkowniku! – odpowiedział jeden z Gościewiczów – my tamtędy z potażem458 jeździm.
– Słyszycie dzwony?
– Słyszymy! To niezwyczajna rzecz.
Pan Michał skinął na trębacza i wnet cichy głos trąbki zabrzmiał wśród ciemnych gęstwin. Chorągiew posunęła się naprzód.
Oczy wszystkich utkwione były w kierunku, skąd coraz gwałtowniejsze dochodziło dzwonienie; jakoż nie na próżno patrzono, bo wkrótce błysło na horyzoncie czerwone światło i powiększało się z każdą chwilą.
– Łuna! – szeptano w szeregach.
Pan Michał pochylił się ku Skrzetuskiemu.
– Szwedzi! – rzekł.
– Skosztujem! – odparł pan Jan.
– Dziwno mi to jeno, że palą.
– Musiał szlachcic opór dać albo chłopstwo się ruszyło, jeśli na kościół nastąpili.
– Ano, zobaczym! – rzekł pan Michał.
I sapnął z zadowoleniem.
Wtem pan Zagłoba przycłapał ku niemu.
– Panie Michale?
– A co?
– Już widzę, że ci szwedzkie mięso zapachniało. Pewnie bitwa będzie, co?
– Jak Bóg zdarzy! Jak Bóg zdarzy!
– A kto będzie jeńca pilnował?
– Jakiego jeńca?
– Jużci, nie mnie, jeno Kowalskiego. Widzisz, panie Michale, to jest okrutnie ważna rzecz, żeby on nie uciekł. Pamiętaj, że hetman nie wie o niczym, co się stało, i od nikogo się nie dowie, jeżeli Kowalski mu nie doniesie. Trzeba jakowym pewnym ludziom kazać go pilnować, bo w czasie bitwy łatwo dać drapaka, zwłaszcza że i fortelów może się chwycić.
– Tyle on zdatny do fortelów, ile ten wóz, na którym siedzi. Ale masz waść słuszność, że trzeba kogoś koło niego zostawić. Chcesz waść mieć go przez ten czas na oku?
– Hm!