Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.
– A gdzie to jedziemy? – pytał stary pan Stankiewicz.
– Po nocy nie mogę rozeznać – odparł Wołodyjowski – zwłaszcza że nie na Upitę437 jedziemy.
– Wszakże to do Birż na Upitę z Kiejdan się jedzie? – spytał Jan Skrzetuski.
– Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o którą książę, widać, obawiał się, by nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać. Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków, stamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to z drogi, ale przez to Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze nie ma tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były, ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.
– A pan Zagłoba – rzekł Stanisław Skrzetuski – śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to sobie obiecywał.
– Niech śpi… Zmorzyła go, widać, rozmowa z tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic. Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla dalekiego krewnego nie opuści.
– Zali oni naprawdę są krewni? – zapytał Oskierko.
– Oni? Tacy oni krewni jak ja z waćpanem – odpowiedział Wołodyjowski – gdyż co pan Zagłoba mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.
– A gdzie to pan Kowalski?
– Musi być przy ludziach albo w karczmie.
– Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na konia którego żołnierskiego siąść – mówił Mirski – bo mi kości zdrętwiały.
– Na to się pewnie nie zgodzi – odparł Stankiewicz – bo noc ciemna, łatwo by szkapie ostrogi dać i czmychnąć. Kto by tam i dogonił!
– Dam mu kawalerski parol, że nie będę ucieczki tentował438, zresztą już i świtać zapewne zacznie.
– Żołnierzu! A gdzie to komendant? – pytał Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.
– A kto jego wie?
– Jak to: kto jego wie? Kiedy ci mówię, żebyś go zawołał, to go zawołaj.
– Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie on jest – odrzekł dragon. – Jak zlazł z wozu i ruszył naprzód, tak do tej pory nie wrócił.
– Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim mówić.
– Wedle woli pana pułkownika! – odrzekł żołnierz.
Jeńcy umilkli.
Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano. Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni gwarzyli z cicha lub posilali się, czym kto miał, bo pokazało się, że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał.
Już też i noc poczęła blednąć. Na wschodniej stronie ciemne tło nieba poszarzało nieco, gwiazdy gasły z wolna i świeciły migotliwym, niepewnym światłem. A za tym i dach karczemki posiwiał, drzewa przy niej rosnące jęły się bramować srebrem. Konie i ludzie zdawali się wynurzać z cienia. Po chwili już i twarze można było rozeznać, i żółtą barwę opończy. Hełmy poczęły odbijać blask poranny.
Pan Wołodyjowski roztworzył ręce i przeciągnął się ziewając przy tym od ucha do ucha, po czym spojrzał na uśpionego pana Zagłobę; nagle rzucił się w tył i zakrzyknął:
– Niechże go kule biją! Na Boga! Mości panowie! Patrzcie!
– Co się stało? – pytali pułkownicy otwierając oczy.
– Patrzcie! Patrzcie! – wołał Wołodyjowski ukazując palcem uśpioną postać.
Jeńcy zwrócili wzrok we wskazanym kierunku i zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach: pod burką i w czapce pana Zagłoby spał snem sprawiedliwego pan Roch Kowalski, Zagłoby zaś nie było na wozie.
– Umknął, jak mi Bóg miły! – mówił zdumiony Mirski oglądając się na wszystkie strony, jakby oczom własnym jeszcze nie wierzył.
– To kuty frant! Niech go kaduk! – zakrzyknął Stankiewicz.
– Zdjął hełm i żółtą opończę z tego kpa i umknął na jego własnym koniu!
– Jako w wodę wpadł!
– A zapowiedział, że się fortelem wydostanie.
– Tyle go będą widzieli!
– Mości panowie! – mówił z uniesieniem Wołodyjowski – nie znacie jeszcze tego człeka, a ja już wam dziś przysięgnę, że on i nas jeszcze wydostanie. Nie wiem jak, kiedy, jakim sposobem, ale przysięgnę!
– Dalibóg! Oczom się wierzyć nie chce – mówił Stanisław Skrzetuski.
Wtem żołnierze spostrzegli, co się stało. Uczynił się między nimi gwar. Jedni przez drugich biegli do wozu i wybałuszali oczy na widok swego komendanta przybranego w wielbłądzią burkę, w rysi kołpaczek i uśpionego głęboko.
Wachmistrz począł go szarpać bez ceremonii.
– Panie komendancie! Panie komendancie!
– Ja jestem Kowalski… a to pani Kowalska – mruczał pan Roch.
– Panie komendancie, więzień uciekł!
Kowalski siadł na wozie i otworzył oczy.
– Czego?…
– Więzień uciekł, ten gruby szlachcic, który z panem komendantem rozmawiał!
Oficer oprzytomniał.
– Nie może być! – zakrzyknął przerażonym głosem. – Jak to?! Co się stało? Jakim sposobem uciekł?
– W hełmie i w opończy pana komendanta; żołnierze go nie poznali, noc była ciemna.
– Gdzie mój koń? – krzyknął Kowalski.
– Nie ma konia. Ów szlachcic właśnie na nim uciekł.
– Na moim koniu?
– Tak jest!
Kowalski wziął się za głowę.
– Jezusie Nazareński! Królu żydowski!…
Po chwili krzyknął:
– Dawajcie tego psiawiarę, tego takiego syna, który mu konia podał!
– Panie komendancie! Żołnierz nic nie winien. Noc była ciemna, choć w pysk daj, a on zdjął waszej mości hełm i opończę. Przejeżdżał tuż koło mnie i jam nie poznał. Żeby wasza mość nie była siadała na wóz, nie mógłby on tego dokazać.
– Bijże mnie! Bijże mnie! – wołał nieszczęśliwy oficer.
– Co czynić, wasza mość?
– Bij go! Łapaj!
– To się na nic nie zdało. On na koniu waszej mości, a to najlepszy koń. Nasze zdrożone okrutnie, on zaś o pierwszych kurach umknął. Nie zgonim!
– Szukaj wiatru w polu! – rzekł Stankiewicz.
Kowalski zwrócił się ku więźniom z wściekłością.
– Waszmościowie pomogliście mu do ucieczki! Ja waściom!…
Tu