Tak to rozprawiał ze sobą pan Zagłoba. Tymczasem upłynęła jedna i druga godzina, a w końcu poczęło świtać. Szare blaski wpadające przez kratę rozpraszały z wolna ciemność panującą w piwnicy i wydobyły z niej posępne postacie rycerskie siedzące pod ścianami. Wołodyjowski i dwaj Skrzetuscy drzemali ze znużenia, ale gdy rozwidniło się lepiej, z podwórca zamkowego doleciały odgłosy kroków żołnierskich, chrzęst broni, tętent kopyt i dźwięki trąb przy bramie. Rycerze zerwali się na równe nogi.
– Poczyna nam się dzień niezbyt pomyślnie! – rzekł Jan.
– Daj Boże, żeby się skończył pomyślniej – odpowiedział Zagłoba. – Wiecie, waćpanowie, com w nocy obmyślił? Oto pewnie poczęstują nas darowaniem żywota, jeżeli służbę u Radziwiłła przyjąć i jeszcze w zdradzie pomagać zechcemy; my zaś powinniśmy się na to zgodzić, aby z wolności skorzystać i za ojczyznę stanąć.
– Niechże mnie Bóg broni, abym miał zdradę podpisywać – odparł Jan – bo choćbym potem zdrajcy odstąpił, już by moje nazwisko na hańbę moim dzieciom między zdrajcami pozostało. Nie uczynię ja tego, wolę umrzeć.
– Ani ja! – rzekł Stanisław.
– A ja z góry was uprzedzam, że uczynię. Na fortel – fortel, a potem będzie, co Bóg da. Nikt nie pomyśli, żem to z dobrej woli albo szczerze uczynił. Niech tego smoka Radziwiłła diabli wezmą! Zobaczymy jeszcze, czyje będzie na wierzchu.
Dalszą rozmowę przerwały krzyki dochodzące z podwórza. Słychać w nich było złowrogie akcenta gniewu i wzburzenia. Jednocześnie rozlegały się pojedyncze głosy komendy i echa kroków całych tłumów, i ciężki hurkot, jakoby przetaczanych dział.
– Co tam się dzieje? – pytał Zagłoba. – Dalibóg, może to jakaś pomoc dla nas.
– Pewnie, że niezwyczajne to hałasy – odrzekł Wołodyjowski. – A podsadźcie no mnie do okna, bo ja najprędzej rozeznam, co to jest…
Jan Skrzetuski wziął go pod boki i podniósł jak dziecko do góry, pan Michał chwycił się kraty i począł pilnie wyglądać na podwórzec.
– Jest coś, jest! – rzekł nagle żywo – widzę węgierską nadworną chorągiew piechoty, którą Oskierko dowodził. Okrutnie go miłowali, a on także pod aresztem; pewnie się o niego dopominają. Dalibóg stoją w szyku bojowym. Porucznik Stachowicz jest z nimi, to przyjaciel Oskierki.
W tej chwili krzyki jeszcze się wzmogły.
– Ganchof przed nich przyjechał… Mówi coś ze Stachowiczem… A jaki krzyk!… Widzę, mości panowie, Stachowicz z dwoma oficerami odchodzą od chorągwi. Idą pewnie do hetmana w deputacji. Jak mi Bóg miły, bunt szerzy się w wojsku. Armaty naprzeciw Węgrom zatoczone i regiment szkocki także w szyku bojowym. Towarzystwo spod polskich chorągwi zbiera się przy Węgrach. Bez nich nie mieliby tej śmiałości, bo w piechocie dyscyplina okrutna…
– Na Boga! – krzyknął Zagłoba. – W tym nasze zbawienie!… Panie Michale, a siła też polskich chorągwi?… Bo że te się zbuntują, to zbuntują.
– Husarska Stankiewicza i pancerna Mirskiego stoją o dwa dni drogi od Kiejdan – odpowiedział Wołodyjowski. – Gdyby tu były, nie śmiano by ich aresztować. Czekajże waść… Jest dragonia Charłampa, jeden regiment, Mieleszki drugi; te stoją przy księciu… Niewiarowski opowiedział się także przy księciu, ale jego pułk daleko… Dwa regimenty szkockie…
– To cztery przy księciu.
– I artyleria pod panem Korfem: dwa regimenty.
– Oj! coś dużo!
– I Kmicicowa chorągiew, okrutnie okryta… sześćset ludzi.
– A Kmicic po której stronie?
– Nie wiem.
– Nie widzieliście go? Rzucił wczoraj buławę czy nie rzucił?
– Nie wiemy.
– Kto tedy przeciw księciu? jakie chorągwie?
– Naprzód widocznie ci Węgrzyni. Ludzi dwieście. Potem kupa luźnego towarzystwa spod buławy Mirskiego i Stankiewicza. Szlachty trochę… i Kmicic, ale ten niepewny.
– Bodaj go!… Na miłość boską… Mało!… Mało!..
– Ci Węgrzyni za dwa pułki staną. Stary żołnierz i wyćwiczony! Czekajcie no… Lonty zapalają u armat, na bitwę się zanosi…
Skrzetuscy milczeli, Zagłoba kręcił się jak w gorączce.
– Bijże zdrajców! Bij psubratów! Ej, Kmicic! Kmicic! Wszystko od niego zależy. Śmiałyż to żołnierz?
– Jak diabeł… Gotów na wszystko.
– Nie może być inaczej, tylko on po naszej stronie stanie.
– Bunt w wojsku! Ot, do czego hetman doprowadził! – zakrzyknął Wołodyjowski.
– Kto tu buntownik? Wojsko czy hetman, który się przeciwko własnemu panu zbuntował? – pytał Zagłoba.
– Bóg to osądzi. Czekajcie. Znowu tam jakiś ruch. Część dragonu Charłampowej staje przy Węgrach. Sama dobra szlachta w tym regimencie służy. Słyszycie, jak krzyczą?
– Pułkowników! Pułkowników! – wołały groźne głosy z podwórca.
– Panie Michale! na rany boskie, krzyknij im, żeby posłali po twoją chorągiew i po towarzystwo pancerne i husarskie.
– Cicho waść!
Zagłoba sam począł krzyczeć:
– A poślijcie po resztę polskich chorągwi i w pień zdrajców!
– Cicho, waść!
Nagle, nie na podwórzu, ale na tyłach zamku zabrzmiała krótka urwana salwa muszkietów…
– Jezus Maria! – krzyknął Wołodyjowski.
– Panie Michale, co to jest?
– Rozstrzelali niezawodnie Stachowicza i dwóch oficerów, którzy poszli w deputacji – mówił gorączkowo Wołodyjowski. – Nie może inaczej być!
– Męko Pana naszego! Tedy żadnej klemencji422 nie można się spodziewać.
Huk wystrzałów zgłuszył dalszą rozmowę. Pan Michał chwycił konwulsyjnie za kratę i przycisnął do niej czoło, ale przez chwilę