– Nie czyń tego! Zmiłuj się, zmiłuj! – ozwały się setne głosy.
I wszyscy pułkownicy zerwali się z miejsc swoich, i szli ku niemu, a sędziwy Stankiewicz klęknął na środku sali, między dwoma ramionami stołu, i coraz potężniej brzmiało naokoło:
– Nie czyń tego! Zmiłuj się nad nami!
Radziwiłł podniósł swoją potężną głowę i błyskawice gniewu poczęły przelatywać mu po czole; nagle wybuchnął:
– Waszmościom że to przystoi pierwszym dawać przykład niekarności? Wojskowym że to przystoi wodza, hetmana odstępować i protestację zanosić? Wy to chcecie być moim sumieniem? Wy chcecie uczyć mnie, jak dla dobra ojczyzny postąpić należy? Nie sejmik to i nie na wota was tu wezwano, a przed Bogiem ja biorę odpowiedzialność!
I dłonią uderzył się w pierś szeroką poglądając iskrzącym wzrokiem na żołnierzy, a po chwili zakrzyknął:
– Kto nie ze mną, ten przeciw mnie! Znałem was, wiedziałem, co będzie!… A wy wiedzcie, że miecz wisi nad waszymi głowami!…
– Mości książę! hetmanie nasz! – błagał stary Stankiewicz – zmiłuj się nad sobą i nad nami!
Lecz dalsze jego słowa przerwał Stanisław Skrzetuski, który, porwawszy się obu rękoma za włosy, począł wołać rozpaczliwym głosem:
– Nie błagajcie go, to na nic! On tego smoka od dawna w sercu hodował!… Biada ci, Rzeczpospolito! Biada nam wszystkim!
– Dwóch dygnitarzy na dwóch krańcach Rzeczypospolitej zaprzedaje ojczyznę! – ozwał się Jan. – Przekleństwo temu domowi, hańba i gniew boży!
Słysząc to pan Zagłoba otrząsnął się ze zdumienia i wybuchnął:
– Pytajcie się go, jakie korupcje wziął od Szweda? Ile mu wyliczono? Co mu jeszcze obiecano? Mości panowie, oto Judasz Iskariota! Bodajeś konał w rozpaczy! bodaj ród twój wygasł! bodaj diabeł duszę z ciebie wywlókł… zdrajco! zdrajco! po trzykroć zdrajco!
Wtem Stankiewicz w uniesieniu rozpaczy wyciągnął pułkownikowską buławę zza pasa i cisnął ją z trzaskiem do nóg księcia. Drugi cisnął Mirski, trzeci Józefowicz, czwarty Hoszczyc, piąty, blady jak trup pan Wołodyjowski, szósty Oskierko – i toczyły się po podłodze buławy, a jednocześnie w tej lwiej jaskini, lwu do oczu, coraz więcej ust powtarzało straszliwy wyraz:
– Zdrajca!… zdrajca!…
Wszystka krew napłynęła do głowy dumnemu magnatowi; zsiniał, rzekłbyś: za chwilę zwali się trupem pod stół.
– Ganchof i Kmicic do mnie!… – ryknął straszliwym głosem.
W tej chwili czworo podwoi wiodących do sali rozwarło się naraz z łoskotem i oddziały szkockiej piechoty wkroczyły groźne, milczące, z muszkietami w ręku. Od głównych drzwi wiódł je Ganchof.
– Stój! – krzyknął książę.
Po czym zwrócił się do pułkowników:
– Kto za mną, niech przejdzie na prawą stronę sali!
– Ja żołnierz, hetmanowi służę!… Bóg niech mnie sądzi!… – rzekł Charłamp przechodząc na prawą stronę.
– I ja! – dodał Mieleszko. – Nie mój będzie grzech!
– Protestowałem jako obywatel, jako żołnierz słuchać muszę – dodał trzeci, Niewiarowski, który chociaż poprzednio buławę rzucił, teraz widocznie uląkł się Radziwiłła.
Za nimi przeszło kilku innych i spora wiązka szlachty; lecz Mirski, najwyższy godnością, i Stankiewicz, najstarszy wiekiem, i Hoszczyc, i Wołodyjowski, i Oskierko pozostali na miejscu, a z nimi dwóch Skrzetuskich, pan Zagłoba i ogromna większość tak towarzyszów rozmaitych poważnych i lekkich chorągwi, jak i szlachty.
Szkocka piechota otoczyła ich murem.
Kmicic od pierwszej chwili, w której książę wzniósł toast na cześć Karola Gustawa392, zerwał się wraz ze wszystkimi z miejsca, oczy postawił w słup i stał jak skamieniały, powtarzając zbladłymi wargami:
– Boże!… Boże!… Boże!… com ja uczynił?…
Wtem głos cichy, ale dla jego ucha wyraźny, zaszeptał blisko:
– Panie Andrzeju!…
On chwycił się nagle rękoma za włosy:
– Przeklętym na wieki!… Bogdaj mnie ziemia pożarła!…
Na twarz Billewiczówny wystąpiły płomienie, a oczy jak gwiazdy jasne utkwiła w Kmicicu:
– Hańba tym, którzy przy hetmanie stają!… Wybieraj!… Boże wszechmogący!… Co waćpan czynisz?!… Wybieraj!…
– Jezu! Jezu! – zakrzyknął Kmicic.
Tymczasem sala rozległa się okrzykami, inni właśnie rzucali buławy pod nogi księcia, ale Kmicic nie przyłączył się do nich; nie ruszył się i wówczas, gdy książę zakrzyknął: „Ganchof i Kmicic do mnie!” – ani gdy piechota szkocka weszła już do sali – i stał targany boleścią i rozpaczą, z obłąkanym wzrokiem, z zsiniałymi usty.
Nagle zwrócił się do Billewiczówny i wyciągnął do niej ręce:
– Oleńka!… Oleńka!… – powtórzył z jękiem żałosnym, jak dziecko, które krzywda spotyka.
Lecz ona cofnęła się ze wstrętem w twarzy i zgrozą.
– Precz… zdrajco! – odpowiedziała dobitnie.
W tej chwili Ganchof skomenderowałł „Naprzód!” – i oddział Szkotów otaczający więźniów ruszył ku drzwiom.
Kmicic począł iść za nimi jak nieprzytomny, nie wiedząc, dokąd i po co idzie.
Uczta była skończona…
Rozdział XIV
Tej samej jeszcze nocy książę długo naradzał się z panem Korfem, wojewodą wendeńskim, i z posłami szwedzkimi. Rezultat ogłoszenia umowy zawiódł jego oczekiwania i odsłonił mu groźną przyszłość. Umyślnie chciał książę, by promulgacja393 nastąpiła w czasie uczty, gdy umysły są podniecone, ochocze i do wszelkiej zgody skłonne. Spodziewał się w każdym razie oporu, ale liczył i na stronników, tymczasem energia protestu przeszła jego oczekiwania. Prócz kilkudziesięciu szlachty kalwinów i garści oficerów obcego pochodzenia, którzy, jako cudzoziemcy, nie mogli mieć w tej sprawie głosu – wszyscy oświadczyli się przeciw układowi z Karolem Gustawem394, a raczej z feldmarszałkiem jego i szwagrem, Pontusem de la Gardie, zawartemu.
Książę kazał wprawdzie aresztować oporną starszyznę wojskową, ale cóż z tego? Co na to rzekną chorągwie komputowe?… Czy się o swoich pułkowników nie upomną? Czy się nie zbuntują i nie będą chciały siłą ich odbić?
A w takim