– Idź, Karo! – zawołała Anielka wypędzając do ogrodu pieska, który, obwąchawszy stojące w kącie wazony i blaszaną polewaczkę do kwiatów, miał obecnie chęć zająć się jednym z pantofli chorej mamy.
W tej chwili weszła panna Walentyna.
– Bonjour, mademoiselle! – powitała ją pani domu. – Cóż to, już skończyłyście lekcje? Jakże tam poszło? Joseph, mon enfant, prendras tu du lait?
– Non, maman! – odparł chłopiec kiwając głową nauczycielce.
W tej chwili wypędzony pies zaskowyczał i począł drapać we drzwi.
– Poznaję z fizjognomii, że czyta pani coś zajmującego. Czy nie Dumania Gołuchowskiego, które pani rekomendowałam? – zapytała Walentyna.
– Angelique! ouvre la porte à cette pauvre bête!… jego krzyk rozdziera mi serce… Czytam coś lepszego aniżeli Dumania – czytam dziełko Raspaila, którego mi ksiądz dziekan był łaskaw pożyczyć – odparła chora. – Zostaw, Anielciu, drzwi otwarte, niech trochę powietrza wejdzie. Nie uwierzy pani, jakie cudowne kuracje wykonywał ten człowiek swoimi środkami. Jestem zachwycona, i zdaje mi się, żem była zdrowsza już po przeczytaniu paru rozdziałów. Cóż dopiero będzie, gdy zacznę to wszystko stosować! Joseph, mon enfant, n'as tu pas froid?
– Non, maman!
– Czy to jednak będzie dobrze leczyć się bez porady doktora? – zauważyła panna Walentyna.
– Może cię wynieść, Józiu, przed ganek? – pytała Anielka brata. – Zobaczyłbyś ptaszki, zobaczyłbyś, jak Karusek goni motyle…
– Wiesz przecie, że ja nie mogę wychodzić na dwór, bo jestem osłabiony – odparł chłopczyna.
Nieszczęsne osłabienie było torturą biednego dziecka. O nim tylko myślał i z tego powodu ofiarowany był św. Franciszkowi, którego habit nosił, nie licząc lekarstw, jakimi ciągle go fetowano.
Tymczasem pani domu rozmawiała z guwernantką o lekarzach.
– Co oni umieją, co oni wiedzą! – biadała chora. – Leczą mnie już trzy lata bez najmniejszego skutku. Obecnie porzuciłam ich i będę się leczyć sama, chyba że Jasieczek zawiezie mnie do Chałubińskiego. O! czuję, że on by mi pomógł… Ale Jasieczek nie myśli o tym, w domu bywa rzadko; gdy chcę jechać, mówi, że interesa w tej chwili nie pozwalają – wszystko kończy się na obietnicach. Angelique, chasse ce chien, bo jest nieporządny!
Niesłusznie skompromitowany Karusek uległ wypędzeniu i los swój przyjął z rezygnacją wyższą nad wszelkie pochwały. Nie przeszkodziło mu to jednak w chwilę później skowyczeć i drapać we drzwi, a następnie gonić poważnie chodzące koguty.
Anielka tymczasem usadowiła lepiej Józia, który się krzywić zaczął, przyniosła matce ciepły szal i angielską gramatykę nauczycielce. Potem wybiegła do kuchni, aby sprowadzić mleko dla Józia i obstalować kotlecik dla matki; wpięła sobie w warkocz kwiatek i wróciła do szklanej altany z dużą, tęgo zbudowaną klucznicą, panią Kiwalską. Była to dama w wieku mocno średnim, ubrana w wełnianą suknią w pasy pąsowe i czarne. Workowaty stanik galowej szaty szczęśliwie uwydatniał bogactwa jej popiersia.
Klucznica wdzięcznie dygnęła pani domu, przy czym rozległo się skrzypienie podłogi, i skinęła, głową niepatrzącej nawet na nią guwernantce. Panna Walentyna nie cierpiała Kiwalskiej od czasu, kiedy przechodząc raz koło kuchni, usłyszała klucznicę dowodzącą, że jej, pannie Walentynie, gwałtem męża potrzeba.
– Cóż, moja Kiwalsiu, wróciłaś z miasta? A co tam słychać?… Czy ci felczer pomógł na zęby?…
– Ach, słychać i bardzo wiele, mówię łasce pani. Gospodyni księdza dziekana strasznie chora, już jej nogi spuchły; brała Przenajświętsze Sakramenta – odpowiedziała klucznica, pochylając się i bijąc w piersi przy ostatnich słowach.
– Cóż jej to jest?
– Tego nie wiem; ale ksiądz dziekan, mówię łasce pani, to taki chodzi jak kreda biały. Do mnie ani pary z gęby nie puścił, tylko ręką machnął. Ale z oczu, mówię łasce pani, to mu patrzyło, jakby chciał powiedzieć: „Oj, moja Kiwalsiu, żebyś też ty do mnie zgodziła się!… Bo stara patrzy z przeproszeniem na księżą oborę, a te szelmy bez dozoru głodem mię zamorzą”.
Chora dama wstrząsnęła głową, jakby przypuszczając, że Kiwalsia poluje na miejsce konającej, a klucznica wciąż prawiła dalej.
– Anielciu – odezwała się w tej chwili nauczycielka, którą drażniło gadulstwo klucznicy i naiwność jej pani – weź historią wieków średnich i pójdźmy do ogrodu.
– Historią?… – zapytała przestraszona dziewczynka. Ale przywykła do posłuszeństwa natychmiast wyszła do swego pokoju i po upływie kilku minut wróciła niosąc książkę w ręku, a w kieszeni parę sucharków dla wróbli.
– No, idźcie sobie, idźcie – rzekła mama – a ja tu posiedzę z Kiwalsią. Czy pana czasem nie spotkałaś w miasteczku, bo miał być u komisarza na jakimś zebraniu? Joseph, mon enfant, veux-tu aller au jardin?
– Non – odparł chłopczyna.
Panna Walentyna i Anielka wyszły, a Kiwalska usiadłszy na stołeczku bawiła w dalszym ciągu panią opowiadaniem nowinek. Donośny głos jej, który słychać było z odległości kilkunastu kroków stopniowo osłabł i w końcu zupełnie przycichnął.
Ogród był wielki, dawny i z trzech stron w podkowę otaczał dom. Tu żyły w dostatku, sędziwych lat doczekawszy, kasztany rodzące biały kwiat, ułożony w piramidkę, a w jesieni kolczaste owoce; klony z liśćmi podobnymi do kaczej łapy; akacje z listkami ułożonymi jak zęby gęstego grzebienia i paszczękowatymi kwiatami, które wydają woń słodką, przynęcającą pszczoły. Wzdłuż płotu siedziały lipy pełne wróbli pilnujących pól i stodół, wychudłe topole włoskie i szeroko rozgałęzione u dołu, a ostre u szczytu smutne świerki.
Bzy włoskie zasypane sinymi kitami, bzy lekarskie, których mocno pachnący kwiat używa się na wzbudzenie potów, tarnina rodząca czarne i cierpkie jagody w jesieni, dzikie róże, głóg drzewny, ulubiony przez kwiczoły jałowiec, rozsypane po całym ogrodzie, zapełniały wolne od drzew miejsca, tocząc między sobą długą i cichą walkę o soki z ziemi i węgiel z powietrza. Czasami który z nich obumierał, a wówczas pojawiały się przy nim krótko żyjące, lecz niebezpieczne w zapasach trawy i zielska.
Środek parku zajmowała sadzawka, otoczona fantastycznie wyrosłymi wierzbami. W zimie wyglądały one jak połamane, upadające, chore pnie; w nocy przybierały postaci widziadeł rozkraczonych, garbatych, bezgłowych, wieloramiennych, które tylko na widok człowieka kamieniały w potwornych ruchach, udając rzeczy martwe. W ciepłych miesiącach roku straszydła te odziewały się delikatnymi gałązkami tudzież liściem drobnym o zielonym wierzchu i jasnym spodzie, a w ich dziuplach, mających formę paszcz, gnieździły się ptaki.
Przez ten ogród, który co chwilę zmieniał formy i barwy, chwiał się, pachniał, błyszczał i szemrał, zapełniony skrzydlatymi istotami najrozmaitszych gatunków, szły teraz Anielka i jej guwernantka ścieżyną nierówną, powoli zarastającą zielskiem. Dziewczynkę upajało otoczenie. Oddychała prędko i głęboko, chciała oglądać każdą gałązkę, lecieć za każdym ptakiem albo motylem i wszystko ogarnąć uściskiem. Lecz panna Walentyna była chłodna. Stąpała drobnymi krokami, patrząc na nosy swych bucików i przyciskając do zwiędłej piersi gramatykę angielską.
– Dowiedziałaś się dziś z jeografii, gdzie leży Canossa – rzekła panna Walentyna do Anielki – a teraz masz sposobność dowiedzieć