Anielka. Болеслав Прус. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Болеслав Прус
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
snopów światła ściany pomarańczowego pokoju lśniły się jak metalowe, biała pościel stojącego w kącie łóżeczka Anielki raziła oczy, lusterko na stoliku błyszczało jak gwiazda. Z lipy pachniał miód, a z dziedzińca dolatywało pianie krzykliwych kogutów. Świergot ptaków mieszał się z brzękiem pszczół i cichym szemraniem starych drzew ogrodu.

      „Ach! ta godzina nigdy chyba nie wybije” – myślała Anielka, czując na twarzy powiew ciepłego wiatru. Zdawało się, że ją napełniają dreszcze światła – ziejącego z nieskończoności.

      Panna Walentyna tymczasem, oparłszy się na poręczy krzesła, splotła żylaste ręce na piersiach i machinalnie patrzyła w ten punkt swej popielatej garderoby, który wieśniacy nazywają podołkiem. W oschłej, zmęczonej wyobraźni widziała się przełożoną pensji złożonej ze stu panien ubranych szaro, które należało utrzymać w karbach porządku aż do uderzenia dzwonka. Marzyła, że ciżba istot młodych, chcących wybiegnąć na ogród, tłoczy ją ze wszystkich stron; ona zaś opiera się żywym falom piersi i rąk ze spokojem i siłą granitu. Ta walka dręczyła ją, lecz zarazem napełniała duszę niewymowną słodyczą. Panna Walentyna czuła, że oczekując na dzwonek, wbrew własnej chęci i porywom młodości aż stu dziewczynek, słucha potężniejszego nade wszystko głosu – obowiązku.

      Jeszcze minuta…

      Za oknem słychać ciche skomlenie psa, który zwykle o tej porze bawił się z Anielką. Dziewczynka tarła niespokojnie rączki, spoglądając to na zegar, to na wydętą przez wiatr firankę, ale – siedziała.

      Nareszcie – zamknięty w wysokiej, ciemnożółtej szafce zegar pokazujący dnie, godziny i sekundy, wydzwonił naprzód cienko i prędko cztery kwadranse, potem grubo i powoli – godzinę piątą.

      – Możesz złożyć książki – rzekła nauczycielka i powstawszy z krzesła, wysoka, nieco pochylona, ociężałym krokiem zbliżyła się do komody i wzięła z niej szklankę zimnej kawy, przykrytej spodkiem, na którym roiły się muchy, ciekawe i głodne.

      Anielka w jednej chwili zmieniła się do niepoznania. Figlarny uśmiech odsłonił jej białe i drobne ząbki, oczy przybrały ciemnozielonawą barwę i zdawały się sypać iskry. Obiegła parę razy stół nie wiedząc, co pierwej chować; potem skoczyła do drzwi matczynego pokoju, lecz wnet powróciła do książek i pochylając na bok główkę z odcieniem prośby w głosie, spytała:

      – Czy mogę puścić tu Karuska?…

      – Ponieważ rodzice pozwalają ci bawić się z nim, więc i ja nie bronię – odparła dama.

      Anielka nie słuchając dokończenia zawołała:

      – Karuś, tu!…

      I w dodatku – gwizdnęła.

      Tylko niezwykłej mocy charakteru przypisać należy to, że panna Walentyna, usłyszawszy gwizdnięcie Anielki, nie upuściła z rąk kawy wraz z jej należytościami. Na mizernej twarzy uczonej osoby zajaśniał wyraz wielkiego oburzenia. Lecz nim połknęła bułkę, aby w swoich organach mownych zrobić dosyć miejsca na długą prelekcją o przyzwoitości, pies nie czekając, aż mu drzwi otworzą, skoczył do pokoju oknem.

      – Jesteś rozpieszczona, jesteś – dzika dziewczyna! – rzekła dama uroczyście i na znak najwyższej goryczy przełknęła podwójną dozę kawy, wydając przy tym szmer podobny do gulgotania.

      – Karusek… zbytniku jakiś… kto słyszał, ażeby wskakiwać do pokoju oknem? – zgromiła go Anielka.

      Ale pies nie miał czasu słuchać upomnień. Skoczył jej naprzód do ust, później targnął za sukienkę, oblizał jej powalane atramentem palce i nareszcie schwycił za guziczek wysokiego bucika. Skomlał przy tym i szczekał, aż nareszcie upadł na wznak i wytarzał się po ziemi wywieszając język. Był to pies bardzo żywego temperamentu, miał białą szerść, a na lewym oku czarną łatkę.

      Panna Walentyna nie mówiła już nic, pogrążona w przyjmowaniu posiłku i gorzkiej zadumie.

      „Życie moje – myślała szanowna panna – podobne jest do tej kawy. Kawa i śmietanka – cierpienie i praca oto jego treść; a jak szklane naczynie nie pozwala rozlewać się płynowi, tak moje panowanie nad sobą hamuje wybuchy rozpaczy. Ledwiem ukończyła lekcję, a już mam psa… Szkaradne zwierzę, które pchły roznosi po całym domu…

      Ale – pchajmy dalej naszą taczkę boleści i obowiązków…”

      W tej chwili przyszło jej na myśl, że w kawie jest cukier. Czy by i jej życie miało kiedy zostać osłodzone? Czym?… chyba jakimś cieplejszym uczuciem?

      W niezbyt żywej wyobraźni panny Walentyny owo „cieplejsze uczucie” wyrobiło sobie pewien symbol, co prawda, zmieniający się z biegiem czasu. Niegdyś (gdy wyjechała pierwszy raz na wieś) miał on formę młodego i pięknego właściciela dóbr ziemskich.

      Gdy wróciła do miasta, piękny właściciel dóbr ustąpił miejsca brzydkiemu wprawdzie, lecz – poważnie myślącemu lekarzowi. Później było wiele innych symbolów, w których z tego powodu zatarły się cechy indywidualne, i – powstała idea czysta. Idea owa musiała mieć koniecznie więcej niż średni wiek, niezbyt długą brodę, uroczysty tużurek i pełne godności stojące kołnierzyki. Nieujęte widziadło to ukazywało się zazwyczaj pannie Walentynie otoczone mnóstwem szaro ubranych uczennic, stanowiących pensją wyższą dla płci żeńskiej – i stosem naukowych podręczników. Bez pełnienia trudnych, lecz pięknych obowiązków nauczycielskich życie, choćby nawet ocukrowane ciepłym uczuciem, nie miało już dla panny Walentyny żadnego powabu.

      Tymczasem Anielka biegała dokoła stołu; za nią warkocz włosów i ogonek jej krótkiej bladoróżowej sukienki, a za nimi pies.

      Anielka składała i porządkowała książki, a pies podskakiwał i chwytał dziewczynkę za rękawy lub pukające buciki, widocznie upominając się o należne mu pieszczoty.

      Skrzypienie szuflady obudziło nauczycielkę z marzeń. Spojrzała na stół i zawołała:

      – Co ty robisz, Anielciu?

      – Składam książki. Czy mogę pójść do mamy? – spytała zamknąwszy stolik.

      – Idźmy! – rzekła panna Walentyna, podnosząc się z fotelu.

      Rozdział trzeci. W którym jest mowa o medycynie, o celach życia ludzkiego i wielu innych rzeczach

      Minąwszy dwa pokoje: perłowy, mający pozór szpitalnej celi i jasnoniebieski, który mógł być niegdyś sypialnią młodego małżeństwa, lecz obecnie został czymś niezdecydowanym, Anielka i wesoły towarzysz jej Karuś wbiegli do szklanej altany, ze wszech stron gęsto porosłej dzikim winem.

      W altanie tej na wysokim stołku siedział z lalką w ręku mizerny chłopczyk w bernardyńskim habicie, a przy nim, obok stolika zapełnionego flaszkami i szklankami, dama w średnim wieku, z uwagą czytająca książkę. Dama ubrana była biało, miała szafirowe oczy wyblakłe, włosy ciemne i na twarzy szczupłej, o pięknych rysach, chorobliwe rumieńce. Zdawała się być wklinowana w ogromny fotel, wyłożony miękkimi poduszkami ciemnozielonego koloru.

      Do tej damy przypadła Anielka i poczęła całować jej twarz, szyję, chude i przezroczyste ręce i kolana.

      – Ah! comme tu m'as effrayé, Angélique! – zawołała dama, składając książkę i całując dziewczynkę w różowe usta. – Już, dzięki Bogu, skończyłaś lekcję?… Zdaje mi się, żeś trochę zmizerniała od obiadu. N'es tu pas malade? Ten pies wywróci stolik albo Józia. Joseph, mon enfant, est-ce que le chien t'a effrayé?

      – Non! – odparł malec w habicie bernardyńskim, patrząc osowiałym wzrokiem na siostrę.

      – Jak się masz, Józiu?… Dajże mi buzi! – zawołała Anielka, chwytając braciszka za szyję.

      – Doucement!