Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam Żydek odciągnął mnie drugi raz na stronę.
– Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?… Pierścionków, zygarków, branzeletów?… Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki…
– Nie mam, bracie, daję ci słowo…
– Nie ma pan? – powtórzył, szeroko otwierając oczy. – To po co pan chodził na Węgry?…
Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem kiwając głową.
Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak na następnej uliczce furman spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu294.
– Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać – prosił zdjąwszy czapkę. – Na złe droge to on będzie szedł piechotą.
Pasażer wsiadł. Nim dojechaliśmy do bramy fortecznej295, zastąpiła nam drogę jakaś Żydówka z tłomokiem i poczęła krzykliwie rozmawiać z furmanem. Okazało się, że jest to jego ciotka, która ma w Fajsławicach296 chore dziecko.
– Może wielmożny pan pozwoli się jej przysiąść… To jest bardzo letka297 osoba… – prosił furman.
Za bramą wreszcie, w rozmaitych punktach szosy, znalazło się jeszcze trzech kuzynów mego furmana, który zabrał ich pod pozorem, że będzie mi w drodze weselej. Jakoż zepchnęli mnie na tylną oś wozu, deptali po nogach, palili szkaradny tytuń, a przede wszystkim wrzeszczeli jak opętani. Pomimo to nie pomieniałbym298 mego ciasnego kąta na najwygodniejsze miejsce we francuskich dyliżansach299 albo angielskich wagonach300. Byłem już w kraju.
Przez cztery dni zdawało mi się, że siedzę w przenośnej bożnicy. Na każdym popasie jakiś pasażer ubywał, inny zajmował jego miejsce. Pod Lublinem zsunęła mi się na plecy ciężka paka; istny cud, żem nie stracił życia. Pod Kurowem301 staliśmy parę godzin na szosie, gdyż zginął czyjś kufer, po który furman jeździł konno do karczmy. Przez całą wreszcie drogę czułem, że leżąca na moich nogach pierzyna jest gęściej zaludniona od Belgii.
Piątego dnia, przed wschodem słońca, stanęliśmy na Pradze. Ale że fur było mnóstwo, a łyżwowy most302 ciasny, więc ledwie około dziesiątej zajechaliśmy do Warszawy. Muszę dodać, że wszyscy moi współpasażerowie znikli na Bednarskiej ulicy jak eter octowy303, zostawiając po sobie mocny zapach. Gdy zaś przy ostatecznym rachunku wspomniałem o nich furmanowi, wytrzeszczył na mnie oczy.
– Jakie pasażery?… – zawołał zdziwiony. – Wielmożny pan to jest pasażer, ale tamto – same parchy. Jak my stanęli na rogatce, to nawet strażnik dwa takie gałgany rachował za złotówkę na jeden paszport304. A wielmożny pan myśli, co oni byli pasażery!…
– Więc nie było nikogo?… – odparłem. – A skądże, u licha, pchły, które mnie oblazły?
– Może z wilgoci. Czy ja wiem! – odpowiedział furman.
Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden, rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie tytuń przemycany.
– Nawet teraz – rzekł cicho – mam na furze centnar305. Może przynieść wielmożnego pana z parę funty?…
– Żeby cię diabli wzięli! – mruknąłem chwytając mój tłomoczek. – Tego jeszcze brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudację306.
Szybko biegnąc przez ulicę, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na Krakowskim Przedmieściu łatwo znalazłem; ale na widok znanych miejsc i szyldów serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep – prawie taki jak na Podwalu; na drzwiach blaszany pałasz i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) – w oknie talerze, koń i skaczący kozak… Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi zawieszone u sufitu: farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.
Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za sznurek kozaka…
Wszedłem drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie (już zaczął tyć chłopak) ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:
– Wicek!… gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po Wielkiejnocy…
Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się milcząc.
– Aleś też walił Szwabów! Wiem, wiem – szepnął mi do ucha. – Siadaj – dodał wskazując krzesło. – Kaziek! rwij do Grossmutter… Pan Rzecki przyjechał!…
Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do okna, mruknął:
– No, co tam…
Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem307, że surdut tego młodzieńca połyskuje od tłustych plam.
– Byłeś? – spytał go Mincel.
– Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.
– Żenisz się? – rzekłem do Jasia.
– Phi!… cóż mam robić! – odparł.
– A Grossmutter jak się ma?
– Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.
– A Franc?
– Nie gadaj mi o tym łajdaku – wstrząsnął się Jan Mincel. – Wczoraj przysiągłem sobie, że noga moja u niego nie postanie…
– Cóż ci zrobił? – spytałem.
– To podłe Szwabisko ciągle drwi z Napoleona!… Mówi, że złamał przysięgę rzeczypospolitej308, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w kapelusz… Nie – mówił Jan Mincel – z tym człowiekiem żyć nie mogę…
Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subiekt załatwiali interesantów, na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem skrzypnęły tylne drzwi sklepu i spoza szaf wysunęła się staruszka w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.
– Gut Morgen, meine Kinder!… Der Kaffee ist schon…
Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny nie mogąc słowa przemówić.
– Ignaz!… Herr Jesas… Ignaz! – zawołała ściskając mnie. – Wo bist du so lange gewesen, lieber Ignaz?…309
– No,