– Musisz zawiadomić sąd o mojej krzywdzie.
– Po co sąd?… – szepnął gospodarz. – U nas złodzieje mają swój cech… Poślemy po starszego, otaksujemy rzeczy, zapłacisz mu dwudziesty procent wartości i wszystko się znajdzie. Ja mogę ci dopomóc.
– W moim kraju – rzekł podróżny – nikt nie układa się ze złodziejami, i ja nie będę. Mieszkam u ciebie, tobie powierzyłem mój majątek i ty za niego odpowiadasz.
Czcigodny Asarhadon zaczął drapać się między łopatki.
– Człowieku z dalekiej krainy – mówił zniżonym głosem – wy, Hetyci, i my, Fenicjanie, jesteśmy braćmi, więc szczerze radzę ci nie wdawać się z egipskim sądem, bo on ma tylko jedne drzwi: przez które się wchodzi, ale nie ma tych, przez które się wychodzi.
– Bogowie przez mur wyprowadzą niewinnego – odparł gość.
– Niewinny!… Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? – szeptał gospodarz. – Oto spojrzyj – tam dojada gęś dziesiętnik z policji; wyborną gąskę, którą sam chętnie zjadłbym. A wiesz, dlaczego oddałem, sobie od ust odjąwszy, ten frykas?… Bo dziesiętnik przyszedł wypytywać się o ciebie…
To powiedziawszy, Fenicjanin zezem spojrzał na podróżnego, który jednak ani na chwilę nie utracił spokoju.
– Pyta mnie – ciągnął gospodarz – pyta mnie dziesiętnik: „Co za jeden jest ten czarny, który dwie godziny siedzi nad garstką daktylów?…” Mówię: Bardzo zacny człowiek, pan Phut. – „Skąd on?…” – Z kraju Chetii133, z miasta Harranu134; ma tam porządny dom o trzech piętrach i dużo pola. – „Po co on tu przyjechał?” – Przyjechał, mówię, odebrać od jednego kapłana pięć talentów, które jeszcze jego ojciec pożyczył.
A wiesz, zacny panie – prawił restaurator – co mi na to odpowiedział dziesiętnik?… Te słowa: „Asarhadonie, wiem, że jesteś wiernym sługą jego świątobliwości faraona, masz dobre jadło i niefałszowane wina, dlatego mówię ci – strzeż się!… Strzeż się cudzoziemców, którzy nie robią znajomości, unikają wina i wszelkich uciech i milczą. Ten Phut, harrańczyk, może być asyryjskim szpiegiem.”
Serce we mnie zamarło, kiedym to usłyszał – ciągnął gospodarz. – Ale ciebie nic nie obchodzi!… – oburzył się widząc, że nawet straszne posądzenie o szpiegostwo nie zamąciło spokoju Chetyjczyka135.
– Asarhadonie – rzekł po chwili gość – powierzyłem ci siebie i mój majątek. Pomyśl więc, aby mi oddano wory i skrzynię, gdyż w przeciwnym razie zaskarżę cię do tego samego dziesiętnika, który zjada gęś przeznaczoną dla ciebie.
– No… więc pozwól, abym wypłacił złodziejom tylko piętnaście procent wartości twoich rzeczy – zawołał gospodarz.
– Nie masz prawa płacić.
– Daj im choć trzydzieści drachm…
– Ani utena.
– Daj biedakom choćby dziesięć drachm…
– Idź w pokoju, Asarhadonie, i proś bogów, ażeby ci rozum przywrócili – odparł podróżny, zawsze z tym samym spokojem.
Gospodarz zerwał się z poduszek, sapiąc z gniewu.
„To gadzina!… – myślał. – On nie tylko po dług przyjechał… On tu jeszcze zrobi jakiś interes… Serce mówi mi, że to musi być bogaty kupiec, a może nawet restaurator, który, do spółki z kapłanami i sędziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd… Bodaj cię pierwej spalił ogień niebieski!… bodaj cię trąd stoczył!… Skąpiec, oszust, złodziej, na którym uczciwy człowiek nic nie zarobi…”
Jeszcze zacny Asarhadon nie zdążył uspokoić się z gniewu, gdy na ulicy rozległy się odgłosy fletu i bębenka, a po chwili na podwórze wbiegły cztery prawie nagie tancerki. Tragarze i marynarze powitali je okrzykami radości, a nawet poważni kupcy spod galerii zaczęli przyglądać się ciekawie i robić uwagi nad ich pięknością. Tancerki ruchem rąk i uśmiechami powitały obecnych. Jedna zaczęła grać na podwójnym flecie, druga wtórowała jej na bębenku, a dwie najmłodsze tańczyły dokoła podwórka w taki sposób, że prawie nie było gościa, którego by nie zaczepiły ich muślinowe szale.
Pijący zaczęli śpiewać, krzyczeć i zapraszać do siebie tancerki, a między pospólstwem wyniknęła zwada, którą jednak dozorcy łatwo uspokoili, podniósłszy do góry swoje trzciny. Tylko jakiś Libijczyk, rozdrażniony widokiem kija, wydobył nóż; ale dwaj Murzyni schwycili go za ręce, zabrali mu kilka miedzianych pierścionków, jako należność za jadło, i wyrzucili go na ulicę. Tymczasem jedna tancerka została z marynarzami, dwie poszły między kupców, którzy ofiarowali im wino i ciastka, a najstarsza zaczęła obchodzić stoły i kwestować.
– Na świątynię boskiej Izydy!… – wołała. – Składajcie, pobożni cudzoziemcy, na świątynię Izydy, bogini, która opiekuje się wszelkim stworzeniem… Im więcej dacie, tym więcej otrzymacie szczęścia i błogosławieństw… Na świątynię matki Izydy!…
Rzucano jej na bębenek kłębki miedzianego drutu, niekiedy ziarnko złota. Jeden kupiec zapytał: czy można ją odwiedzić? na co z uśmiechem skinęła głową.
Gdy weszła do frontowej galerii, harrańczyk Phut sięgnął do skórzanego worka i wydobył złoty pierścień mówiąc:
– Istar136 jest bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej świątynię.
Kapłanka bystro spojrzała na niego i szepnęła:
– Anael, Sachiel…
– Amabiel, Abalidot – odpowiedział tym samym tonem podróżny.
– Widzę, że kochasz matkę Izydę – rzekła kapłanka głośno. – Musisz być bogaty i jesteś hojny, więc warto ci powróżyć.
Usiadła przy nim, zjadła parę daktylów i patrząc na jego dłoń, zaczęła mówić:
– Przyjeżdżasz z dalekiego kraju od Bretora i Hagita137… Podróż miałeś szczęśliwą…
Od kilku dni śledzą cię Fenicjanie – dodała ciszej.
Przyjeżdżasz po pieniądze, choć nie jesteś kupcem… Przyjdź do mnie dziś po zachodzie słońca…
Żądania twoje – mówiła głośno – powinny się spełnić…
Mieszkam na ulicy Grobów w domu pod „Zieloną Gwiazdą” – szepnęła.
– Tylko strzeż się złodziei, którzy czyhają na twój majątek – zakończyła, widząc, że zacny Asarhadon podsłuchuje.
– W moim domu nie ma złodziei!… – wybuchnął gospodarz. – Kradną chyba ci, którzy tu z ulicy przychodzą!…
– Nie złość się, staruszku – odparła szyderczo kapłanka – bo zaraz występuje ci czerwona pręga na szyi, co oznacza śmierć nieszczęśliwą.
Usłyszawszy to, Asarhadon splunął po trzykroć i cicho odmówił zaklęcie przeciw złym wróżbom. Gdy zaś odsunął się w głąb galerii, kapłanka zaczęła kokietować harrańczyka. Dała mu różę ze swego wieńca, na pożegnanie uścisnęła go i poszła do innych stołów.
Podróżny