Pani Latter z zachwytem patrzyła na nich.
– Cóż to za zakłady? – spytała, całując córkę.
– A to z Madzią – odpowiedziała panna Helena. – Kazio chce ją całować po rękach, a ona nie pozwala…
– Zwykła uwertura. Dobry wieczór mateczce! – rzekł syn, witając się.
– Tyle razy prosiłam cię, Kaziu…
– Wiem, wiem, mateczko, ale to z rozpaczy…
– Na tydzień przed pierwszym?…
– Właśnie dlatego, że jeszcze tydzień! – westchnął syn.
– Na serio już nie masz pieniędzy? – zapytała pani Latter.
– To są zbyt poważne sprawy, ażebym mógł żartować…
– Ach, Kaziu, Kaziu!… Ileż chcesz? – rzekła pani Latter odsuwając szufladę, w której leżały pieniądze.
– Mateczka wie, że ja żadnemu pojedynczemu kolorowi nie daję pierwszeństwa, ale lubię biały z różowym i niebieskim. To przez miłość dla Rzeczypospolitej Francuskiej.
– Proszę cię, nie żartuj. Będziesz miał dosyć pięć rubli?…
– Pięć rubli, matuchno?… Na tydzień?… – mówił syn, całując jej rękę i gładząc nią sobie twarz z pieszczotą. – Przecież mateczka przeznaczyła mi sto rubli miesięcznie, a więc na tydzień…
– Oj, Kaziu, Kaziu!… – szepnęła matka, licząc pieniądze.
– Proszę cię, Kaziu, postaraj się, ażeby prędzej zaprowadzono emancypację kobiet. Może wówczas twoja biedna siostra dostanie choć czwartą część tego, co ty… – odezwała się panna Helena.
Pani Latter spojrzała na nią z wymówką.
– Chyba tak nie myślisz – rzekła. – Czy ja robię między wami jaką różnicę? Czy ciebie mniej kocham aniżeli jego?…
– Mój Boże, alboż ja mówię coś podobnego? – odpowiedziała panienka naciągając na ramiona białą chusteczkę. – Swoją drogą panna Howard ma słuszność, że my, dziewczęta, jesteśmy pokrzywdzone wobec chłopców. Kazio na przykład, nie skończywszy jednego uniwersytetu, jedzie za granicę na drugi i posiedzi tam ze cztery lata; a ja, ażeby pojechać za granicę, musiałabym dostać suchot. To samo było w dzieciństwie, to samo będzie po wyjściu za mąż, aż do śmierci…
Pani Latter wpatrywała się w nią pałającymi oczyma.
– Więc i ciebie nawraca panna Howard i takie wykłada ci poglądy?…
– Co mateczka jej słucha – odezwał się pan Kazimierz chodząc po gabinecie z rękoma w kieszeniach. – Przecież nie panna Howard namawia ją, ażeby jechała za granicę, tylko ona sama chce tego. Panna Howard, przeciwnie, tłomaczy jej, że kobiety powinny pracować na utrzymanie jak mężczyźni.
– A jeżeli mężczyźni nie robią nic i jeszcze nie wystarcza im sto rubli na miesiąc?…
– Helenko!… – upomniała ją matka.
– Niechże mateczka do tego, co ona mówi, nie przywiązuje wagi! – odezwał się syn z uśmiechem. – Przecież ona pół godziny temu rozprawiała, że jak dąb musi dłużej rosnąć aniżeli róża, tak mężczyzna musi kształcić się dłużej aniżeli kobieta…
– Mówiłam, bo ciągle mi to powtarzasz; ale myślę co innego.
– Przepraszam cię, ja nie porównywam kobiet do róż, tylko do kartofli.
– O, widzi mama, jakiej nabrał ogłady w swoich towarzystwach!… Szósta, muszę iść do Ady… No, bądź zdrów, mój dębie – mówiła panna Helena, biorąc w obie ręce głowę brata i całując go w czoło. – Tak długo uczysz się i tyle jeszcze masz przed sobą nauki, że zapewne jesteś ode mnie o wiele mądrzejszy. Może dlatego nie zawsze cię rozumiem… Do widzenia, mateczko – dodała – za godzinę przyjdziemy tu z Adą. Może nas mateczka zaprosi na herbatę…
Wyszła, śmiejąc się.
Pan Kazimierz chodził po gabinecie z rękami w kieszeni i zwiesiwszy głowę na piersi mówił:
– Po każdym takim odezwaniu się Heli czuję wyrzuty sumienia. Może ja naprawdę już nie powinienem się kształcić, tylko pracować na siebie? Może ja jestem dla mamy ciężarem?…
– Cóż ci znowu przychodzi do głowy, Kaziu? Przecie ja żyję tylko twoimi nadziejami, twoją przyszłością…
– A ja daję mamie słowo honoru, wolałbym nie mieć suchego kawałka chleba aniżeli być dla ciebie ciężarem! Przecież rozumiem, że dosyć wydaję i wydawać będę; ależ robię to dla zawiązania stosunków. A ile razy ogarnia mnie wstyd, że znajduję się w towarzystwie tej młodzieży utracjuszowskiej, zniszczonej, niemającej poczucia żadnej wielkiej idei!… Ale muszę!… Szczęśliwym będę dopiero wówczas, kiedy jako przedstawiciel mas rzucę im w oczy…
Zapukano i po chwili weszła ładna szatynka z wielkimi ruchliwymi oczyma. Zapłoniła się jak niebo o wschodzie słońca i rzekła cichym głosem:
– Proszę pani, moi krewni znowu mnie męczą, ażebym ich odwiedziła…
Rumieniec jej spotęgował się.
– Przecież dzisiaj twój dyżur, Joasiu – odpowiedziała pani Latter.
– Wiem, proszę pani, i dlatego jestem zakłopotana… Ale obiecała mnie zastąpić panna Howard.
Pan Kazimierz patrzył w okno.
– Długoż ci twoi krewni będą tu jeszcze? – zapytała chmurnie pani Latter.
– Jeszcze kilka dni, ale ja to wszystko odrobię… Całą zimę nie ruszę się.
– Bodajby. Ha, idź, jeżeli tak chcesz, moje dziecko.
Kiedy pan Kazimierz odwrócił się, szatynki już nie było.
– Nie podobają mi się te ciągłe spacery – rzekła jakby do siebie pani Latter.
– No, krewni, może jeszcze z prowincji… – wtrącił syn.
– Howard to nieszczęście dla całej pensji – mówiła, wzdychając pani Latter. – Ona musi się mieszać do wszystkiego, ona wam nawet przewraca w głowach…
– Mnie!… – roześmiał się pan Kazimierz. – Stara i brzydka, a przy tym mądra. Ach, te baby piszące, te reformatorki…
– Przecież i ty chcesz być reformatorem…
Pan Kazimierz pochwycił matkę w objęcia i okrywając ją pocałunkami, mówił pieszczotliwie stłumionym głosem:
– A, mateczko, to się nie godzi… Jeżeli mateczka widzi we mnie takiego reformatora, który sąsiaduje z panną Howard, to już wolę wstąpić na kolej żelazną. Za dziesięć lat dojdę do kilku tysięcy rubli pensji, potem ożenię się, utyję… Bo może ja naprawdę jestem dla matuchny ciężarem?…
– Tylko tego nie mów, proszę cię.
– Dobrze, już nigdy nie powiem. Teraz na dobranoc pocałuję mamę w oczko, a teraz w drugie… Nie będę dziś na twojej herbatce, matuchno, muszę iść. Tak mi tu u was spokojnie, a tam…
– Gdzież idziesz?
– Wpadnę